
Nie powinniśmy pewnie narzekać, skoro na stulecie polskiej piłki nożnej w reprezentacyjnym jej wydaniu w rankingu wszech czasów finałów Mistrzostw Świata zajmujemy wysokie piętnaste miejsce dzięki sukcesom wielkich drużyn Kazimierza Górskiego, Jacka Gmocha i Antoniego Piechniczka. Zwykle jednak futbolowi selekcjonerzy mozolnie klarują drużynie: jesteście warci tyle, co wasz ostatni mecz. A ten okazał się fatalny. Za sprawą zagadkowej nieobecności Roberta Lewandowskiego (nie zagrał choć nie miał kontuzji) przegraliśmy u siebie z Węgrami 1:2 i o awans na Mundial w Katarze zagramy na wyjeździe z mocną Rosją, a jeśli ją pokonamy, to ze Szwecją, z którą niedawno przegraliśmy na Euro. Gdybyśmy z Madziarami zdobyli choćby punkt, za rywali w barażach mielibyśmy niżej notowane Macedonię Pn. lub Turcję. Żal? Przede wszystkim wstyd. Na szczęście na stulecie polskiego futbolu powodów do dumy nie brakuje. Wśród nich mamy trzecie miejsce w świecie w 1974 i 1982.
Trzy mecze jak kamienie milowe
Trzy mecze z Węgrami stanowią kamienie milowe stu lat polskiego futbolu. Pierwszy, chociaż przegrany przed stu laty wzbudził dumę, bo pokazaliśmy po latach niewoli i wojen, że również my mamy reprezentację narodową. Drugi - zwycięski finał olimpijski w 1972 r. - wyniósł nas na szczyty i zapoczątkował 20 lat radosnych sukcesów i stałej, pierwszej od czasów przedwojennych (w finałach Mistrzostw Świata w 1938 r rozegraliśmy jeden tylko mecz z Brazylią 5:6), obecności w gronie najlepszych. To wtedy niezapomniany Jan Ciszewski ze wzruszeniem wykrzykiwał: - Proszę państwa, i co ja teraz mam powiedzieć... Za to ostatnie spotkanie z Madziarami sprowadziło nas na ziemię ujawniając nie tylko boiskowe słabości. Niesławna porażka już na etapie ustalania składu pozbawia nas happy-endu na stulecie piłki.
Kibice czekali 18 grudnia 1921 r. przed redakcją "Przeglądu Sportowego" aż przetelegrafowany zostanie wynik. Transmisji radiowych jeszcze nie było, a telewizja pozostawała w sferze eksperymentu.
Bohaterami meczu w Budapeszcie byli legendarni gracze Józef Kałuża, Wacław Kuchar oraz Leon Sperling. Ten ostatni w 20 lat później zastrzelony został w getcie lwowskim przez pijanego gestapowca.
W pewnym momencie wychodzący na czystą pozycję strzelecką Kuchar potrącił niechcący acz dotkliwie węgierskiego bramkarza. Jednak gdy ten upadł, polski zawodnik nie próbował posłać piłki do pustej bramki, tylko cucił i podnosił jej strażnika. Zjednało to Wacławowi Kucharowi wielkie uznanie, chociaż nagród fair play jeszcze wtedy nie przyznawano. Węgrzy wygrali u siebie 1:0. Żeby było zabawniej, naszym trenerem a ściślej kapitanem związkowym, jak wówczas mówiono, był Węgier Imre Pozsonyi.
Za to w ostatnią niedzielę wolnej Polski 27 sierpnia 1939 r. pokonaliśmy Węgrów, również w meczu towarzyskim 4:2, a wtedy byli aktualnymi wicemistrzami świata. Rychło jednak realia całkiem się zmieniły. W "Alchemii futbolu" Jacek Gmoch opisuje: "W czasie II wojny światowej, w okupowanej przez faszystów Polsce, wszelka sportowa działalność została zakazana pod karą aresztowania, zesłania do obozu koncentracyjnego, w ostatecznym wyniku śmierci, a jednak mimo to w Krakowie, Warszawie i innych miastach rozgrywano zakonspirowane mecze piłkarskie. Tyle, że wystawione czaty, w wypadku zbliżania się policyjnych czy też wojskowych patroli, zawiadamiały piłkarzy i kibiców: przerywano grę i wszyscy uciekali" [1].
Po wojnie futbol odbudowywano długo jak cały kraj, do Mistrzostw Świata w 1950 r. się nie zgłosiliśmy. Za to w 1954 r. gdy wylosowaliśmy w eliminacjach... właśnie Węgrów, władze sportowe zrezygnowały z gry, bo obawiały się, że wysoka porażka stanowić będzie cios propagandowy. Zachowały się więc wtedy podobnie jak Robert Lewandowski i trener Paulo Sousa teraz. Potem cztery razy z rzędu pomimo udziału w kwalifikacjach nie udało się - jak na rok przed wojną - znów do finałów awansować.
Przełom nastąpił na olimpiadzie, której piłkarski turniej nazywano wtedy nieoficjalnymi mistrzostwami państw socjalistycznych, bo ich drużyny pozostawały formalnie amatorskie, a rywalizacja budziła podobne emocje jak kolarski Wyścig Pokoju. Pokonaliśmy tam w 1972 r. ZSRR i NRD, aż w monachijskim finale przyszło nam zagrać z Węgrami.
Jak wygraliśmy z nauczycielami
Biograf Kazimierza Deyny Stefan Szczepłek nie ukrywa: "Węgrzy - to był nasz kompleks. Z nimi rozgrywaliśmy pierwszy mecz międzypaństwowy. Oni byli naszymi nauczycielami. Z nimi przegrywaliśmy zazwyczaj różnicą kilku bramek. Po raz ostatni pokonaliśmy ich tuż przed wybuchem wojny. Oni byli wciąż aktualnymi mistrzami olimpijskimi [z 1968 r. - przyp ŁP]" [2].
Zaczęło się niefortunnie. "(..) Przegraliśmy losowanie strojów. My chcieliśmy grać w biało-czerwonych a Węgrzy w białych. Oni mieli więcej szczęścia, więc zostali w bieli, a Polacy ubrali się w czerwone koszulki i getry" [3]. Podobne okoliczności piłkarze uznają zwykle za zły omen.
I rzeczywiście - potem było "Do przerwy 0:1" jak w tytule kultowej książki dla młodzieży autorstwa Adama Bahdaja o podwórkowej drużynie Paragona. W dodatku przy tej jedynej bramce zawinił sam Deyna, tracąc piłkę na rzecz Beli Varadiego.
Przełom nastąpił w szatni za sprawą Włodzimierza Lubańskiego, czego dowiadujemy się z kolei z jego biografii autorstwa Przemysława Słowińskiego. W przerwie meczu "wszyscy mieli żal do Deyny o to, że ułatwił przeciwnikowi zdobycie "głupiej" bramki. Wtedy wkroczył (..) Lubański. Przerwał całą dyskusję jednym energicznie akcentowanym zdaniem:
- Nic się nie stało. Starajmy się nie powtórzyć tego błędu.
Pomogło!" [4].
Trafnie użyta przez kapitana liczba mnoga sprawia, że nagle odradza się w drużynie Kazimierza Górskiego zespołowy duch.
W padającym coraz mocniej deszczu to Deyna w drugiej połowie wyrównuje, a później przechyla szalę meczu, do czego przyczynia się też - już na boisku, a nie w szatni - Lubański. Jak opisuje Szczepłek: "Włodek wyskoczył z dwoma obrońcami w górę. Żaden z nich nie trafił dokładnie. Mokra piłka ześlizgnęła się po ich włosach, co Deyna swoim nieprawdopodobnym instynktem przewidział. (..) Nikt nie zdążył mu przeszkodzić" [5].
Wprawdzie olimpijski turniej piłkarski formalnie przeznaczony był dla amatorów, ale nie należy traktować tego zbyt dosłownie. Oddajmy zresztą głos jednemu z bohaterów z Monachium Włodzimierzowi Lubańskiemu: "Za zdobycie złotego medalu dostaliśmy po 600 dolarów i 60 tysięcy złotych - opowiada Lubański. - Wykorzystałem wszystkie pieniądze, które dostałem tam jako nagrodę, trochę wziąłem swoich oszczędności, resztę pożyczyłem od zaprzyjaźnionego niemieckiego biznesmena, któremu później oddałem w Polsce i przywiozłem sobie do kraju kanarkową "beemkę". Uczestnicy Igrzysk Olimpijskich mieli bardzo dobre ceny w BMW, 30 czy nawet 40 procent zniżki. Ten samochód sprowadził mi do Warszawy zaprzyjaźniony dziennikarz, a stamtąd na Śląsk przewiózł go Stasiu Oślizło" [6]. Jeśli kogoś śmieszy 600-dolarowa nagroda, dziś równowartość płacy minimalnej w Polsce, niech weźmie pod uwagę, że na drugą część honorarium złotych medalistów, tę w złotówkach polski robotnik musiał wtedy pracować przez trzy lata. Źle więc bohaterowie meczu z Węgrami nie mieli. Medale na olimpiadach, ale już tylko srebrne zdobywały jeszcze: ponownie drużyna Górskiego (Montreal 1976 r.) oraz ekipa Janusza Wójcika (Barcelona 1992 r.), niestety drugi z tych sukcesów okazał się ostatnim w pierwszym stuleciu istnienia polskiej piłki.
O sile drużyny z Monachium świadczy fakt, że na ławce rezerwowych siedział wówczas 22-letni Grzegorz Lato. Dwa lata później zostanie królem strzelców finałów jak najbardziej zawodowych piłkarskich Mistrzostw Świata. W przebiciu się do podstawowego składu dopomoże mu zawrót głowy, jakiemu ulegli niektórzy złoci medaliści. Kluczowy okazał się czas po tournee kadry po USA w 1973 r, na które nie zabrał go Górski. Powołał go za to na kolejny towarzyski mecz z Bułgarią, więc ten czekał na lotnisku, aby do kolegów dołączyć. Jak opisuje biograf Laty Marek Bobakowski: "Kiedy zobaczył kolegów wytaczających się wręcz z samolotu, wiedział jedno: to dla niego wielka szansa, aby pokazać się z jak najlepszej strony. Większość zawodników była zalana w trupa. Przez ostatni tydzień praktycznie nie trzeźwieli. Lato był wypoczęty i pełen wigoru. To świetna okazja, aby raz na zawsze udowodnił Górskiemu, że należy mu się pewne miejsce w pierwszej jedenastce" [7].
Grzegorz Lato szansę wykorzystał. Na Wembley jesienią 1973 r. grał już w pierwszym składzie i to on podał piłkę Janowi Domarskiemu piłkę w akcji, z której ten ostatni celnym trafieniem utorował Polakom kosztem Anglików (wynik 1:1 nas urządzał) drogę do pierwszych po wojnie finałów Mistrzostw Świata znów w RFN w 1974. "Człowiekiem, który zatrzymał Anglię" nazwano dokonującego cudów w bramce Jana Tomaszewskiego.
Więcej niż tylko sport
Dla Polaków, podobnie jak innych krajów o trudnej historii, trapionych przez dyktatury jak Brazylia czy Argentyna - piłka nożna stała się czymś więcej niż sportem. Przedmiotem dumy narodowej. Wyczuć, że tak będzie, dało się od początku, odkąd po powstaniu pierwszych klubów: Cracovii i Wisły w 1906 r. ich zawodnicy rozgrywali mecze na Błoniach krakowskich niedaleko strzelców Józefa Piłsudskiego, ćwiczących tam wtedy "padnij-powstań" oraz "prezentuj broń". Legię, później warszawską, również założyli podczas wojny światowej nazwanej później pierwszą, podwładni Komendanta.
O tym, jak ważna okazuje się dla Polaków piłka nożna, przekonaliśmy się w trakcie turnieju w RFN w 1974 r. Ulice miast wyludniały się na czas transmisji meczów. Zaś po ich zakończeniu formowały się pochody z flagami, których nikt nie organizował. Mieliśmy się z tego cieszyć. Zwyciężaliśmy zaliczane do światowej czołówki Argentynę (3:2) i Włochy (2:1) oraz w meczu o trzecie miejsce Brazylię (1:0). Grzegorz Lato został królem strzelców z 7 bramkami w siedmiu spotkaniach, Andrzej Szarmach był w tej klasyfikacji drugi, Jan Tomaszewski jako jedyny obronił dwa rzuty karne, zaś Kazimierza Deynę wybrano wtedy trzecim piłkarzem Europy w plebiscycie "France Football". Powtarzano anegdotę o mężczyźnie, oczekującym na porodówce.
- Jak się urodzi syn, to będzie Kazimierz, na cześć Deyny.
- A jeśli córka?
- To Gadocha.
Skrzydłowy Robert Gadocha był wtedy jednym z najlepszych zawodników turnieju, podobnie jak obrońca Władysław Żmuda czy pomocnik Henryk Kasperczak. Zagraniczni komentatorzy z trudem uczyli się polskich nazwisk. Przejazd piłkarzy, gdy wrócili do Warszawy, nabrał charakteru patriotycznego festynu.
Cztery lata później w Argentynie piąte miejsce zespołu Jacka Gmocha uznano za porażkę, chociaż zremisowaliśmy z RFN i pokonaliśmy Meksyk oraz Peru. Do bohaterów z czasów Górskiego dołączyli młodsi: Zbigniew Boniek i Adam Nawałka. Dziś marzylibyśmy tylko o podobnym rezultacie.
Wszystko to jednak nie da się porównać z dramaturgią kolejnego turnieju w Hiszpanii (1982 r.). Po tym, jak komunistyczne władze wprowadziły w kraju stan wojenny, nikt nie chciał towarzysko grać z Polską: kraje zachodnie bojkotowały juntę gen. Wojciecha Jaruzelskiego, zaś socjalistyczne obawiały się przychylnych Solidarności reakcji na trybunach. Drużyna selekcjonera Antoniego Piechniczka pojechała zatem walczyć od razu o punkty. I radziła sobie znakomicie. Z później zwycięskimi w turnieju Włochami zremisowała bez bramek. Za to Zbigniew Boniek strzelił Belgom trzy gole, więcej ich w tym meczu już nie padło. W tej sytuacji w meczu z ZSRR do awansu do czwórki najlepszych wystarczał Polsce remis ze Związkiem Radzieckim. I taki wynik, 0:0, osiągnięto na boisku. Zanim jednak spotkanie się zakończyło, na trybunach rozkwitły trzymane przez emigrantów transparenty zdelegalizowanej w kraju Solidarności. Dzięki transmisjom telewizyjnym zobaczył je cały świat. W meczu z Francją o trzecie miejsce wygraliśmy 3:2, powtarzając tym samym w trudnych warunkach wynik kadry Górskiego. Teraz Boniek, jak przed ośmiu laty Deyna, wybrany został trzecim piłkarzem Europy. Jeszcze w 1986 r. w Meksyku zespół Piechniczka znalazł się w gronie szesnastu najlepszych w świecie, pokonaliśmy m.in. silną Portugalię, Później jednak przez szesnaście lat zabrakło nas w finałach, chociaż srebro Wójcika na olimpiadzie w Barcelonie (1992 r.) pokazywało, że w Polsce nie brakuje zdolnych młodych piłkarzy. Potem, gdy znowu jechaliśmy na mundiale, kończyliśmy tam grę już w pierwszej fazie grupowej. Jak w 2002, 2006 i 2018 r. Za to na Mistrzostwach Europy w 2016 r, kiedy Nawałka był już trenerem a nie piłkarzem, wywalczyliśmy miejsce w ćwierćfinale. Zaś Robert Lewandowski stał się zawodnikiem największego formatu, chociaż - jeśli pominąć wspominane Euro - sukcesy osiąga w Bayernie Monachium, a nie reprezentacji.
Tym bardziej dziwi więc blamaż akurat na stulecie polskiego futbolu, wynikający z zagadkowych ustaleń gwiazdora z portugalskim trenerem Paulo Sousą (którego miesięczne wynagrodzenie wynosi 75 tys euro), że najlepszy zawodnik akurat w rozstrzygającym o rozstawieniu w barażach meczu nie zagra. Dla kadrowiczów Górskiego, Gmocha, Piechniczka czy również Nawałki występy w reprezentacji pozostawały bowiem najważniejsze. Chociaż sukcesy odnosili też w klubach, krajowych - jak w Górniku Zabrze, Legii Warszawa i Widzewie Łódź, pokonujących przeszkody w europejskich pucharach czy zagranicznych jak Zbigniew Boniek w Juventusie czy Józef Młynarczyk w Porto. Obecny brak motywacji pierwszego celebryty naszej piłki to więc problem sam w sobie ale i zły przykład. Dla Polaków Lewandowski od dawna nie jest tylko kapitanem drużyny, ale ikoną. Nie tylko kibiców interesuje jego życie prywatne: żona Anna, niegdyś mistrzyni sportów walki, teraz dbająca o dietę męża, rezydencja na Mazurach, kolejne samochody. Ale piłkarz sprawdza się na boisku, a nie w komunikatorach społecznościowych. Wiosną prezydent Andrzej Duda wręczył Robertowi Lewandowskiemu Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski - nie za udział w reklamach przecież.
Kibiców interesuje więc dziś nie jubileusz, ale przełamanie poczucia niemożności w polskim futbolu. Powraca dylemat, jak ożywić piękne wspomnienia.
[1] Jacek Gmoch. Alchemia futbolu. Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1978, s. 7
[2] Stefan Szczepłek. Deyna. Dom Wydawniczy Grażyna Kosmala, Ruda Śląska 1996, s. 84
[3] ibidem
[4] Włodzimierz Lubański, Przemysław Słowiński. Włodek Lubański. Legenda polskiego futbolu. Videograf, Chorzów 2008, s. 208
[5] Stefan Szczepłek. Deyna, op. cit, s. 85
[6] Lubański, Słowiński... op. cit, s. 211
[7] Marek Bobakowski. Grzegorz Lato. Aha! Łódź 2015, s. 52
Fot: Reprezentacja Polski przed swoim pierwszym meczem w historii, 18 grudnia 1921. Wikipedia
Artykuł z 62 numeru gazety Samorządność
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie