Reklama

Gorzki jubileusz polskiej piłki: dumne wspomnienia i mętna teraźniejszość

26/12/2021 06:45

Nie powinniśmy pewnie narzekać, skoro na stulecie polskiej piłki nożnej w reprezentacyjnym jej wydaniu w rankingu wszech czasów finałów Mistrzostw Świata zajmujemy wysokie piętnaste miejsce dzięki sukcesom wielkich drużyn Kazimierza Górskiego, Jacka Gmocha i Antoniego Piechniczka. Zwykle jednak futbolowi selekcjonerzy mozolnie klarują drużynie: jesteście warci tyle, co wasz ostatni mecz. A ten okazał się fatalny. Za sprawą zagadkowej nieobecności Roberta Lewandowskiego (nie zagrał choć nie miał kontuzji) przegraliśmy u siebie z Węgrami 1:2 i o awans na Mundial w Katarze zagramy na wyjeździe z mocną Rosją, a jeśli ją pokonamy, to ze Szwecją, z którą niedawno przegraliśmy na Euro. Gdybyśmy z Madziarami zdobyli choćby punkt, za rywali w barażach mielibyśmy niżej notowane Macedonię Pn. lub Turcję. Żal? Przede wszystkim wstyd. Na szczęście na stulecie polskiego futbolu powodów do dumy nie brakuje. Wśród nich mamy trzecie miejsce w świecie w 1974 i 1982.

Trzy mecze jak kamienie milowe

Trzy mecze z Węgrami stanowią kamienie milowe stu lat polskiego futbolu. Pierwszy, chociaż przegrany przed stu laty wzbudził dumę, bo pokazaliśmy po latach niewoli i wojen, że również my mamy reprezentację narodową. Drugi - zwycięski finał olimpijski w 1972 r. - wyniósł nas na szczyty i zapoczątkował 20 lat radosnych sukcesów i stałej, pierwszej od czasów przedwojennych (w finałach Mistrzostw Świata w 1938 r rozegraliśmy jeden tylko mecz z Brazylią 5:6), obecności w gronie najlepszych.  To wtedy niezapomniany Jan Ciszewski ze wzruszeniem wykrzykiwał: - Proszę państwa, i co ja teraz mam powiedzieć... Za to ostatnie spotkanie z Madziarami sprowadziło nas na ziemię ujawniając nie tylko boiskowe słabości. Niesławna porażka już na etapie ustalania składu pozbawia nas happy-endu na stulecie piłki.

Kibice czekali 18 grudnia 1921 r. przed redakcją "Przeglądu Sportowego" aż przetelegrafowany zostanie wynik. Transmisji radiowych jeszcze nie było, a telewizja pozostawała w sferze eksperymentu.   

Bohaterami meczu w Budapeszcie byli legendarni gracze Józef Kałuża, Wacław Kuchar oraz Leon Sperling. Ten ostatni w 20 lat później zastrzelony został w getcie lwowskim przez pijanego gestapowca.

W pewnym momencie wychodzący na czystą pozycję strzelecką Kuchar potrącił niechcący acz dotkliwie węgierskiego bramkarza. Jednak gdy ten upadł, polski zawodnik nie próbował posłać piłki do pustej bramki, tylko cucił i podnosił jej strażnika. Zjednało to Wacławowi Kucharowi wielkie uznanie, chociaż nagród fair play jeszcze wtedy nie przyznawano. Węgrzy wygrali u siebie 1:0. Żeby było zabawniej, naszym trenerem a ściślej kapitanem związkowym, jak wówczas mówiono, był Węgier Imre Pozsonyi.  

Za to w ostatnią niedzielę wolnej Polski 27 sierpnia 1939 r. pokonaliśmy Węgrów, również w meczu towarzyskim 4:2, a wtedy byli aktualnymi wicemistrzami świata. Rychło jednak realia całkiem się zmieniły. W "Alchemii futbolu" Jacek Gmoch opisuje: "W czasie II wojny światowej, w okupowanej przez faszystów Polsce, wszelka sportowa działalność została zakazana pod karą aresztowania, zesłania do obozu koncentracyjnego, w ostatecznym wyniku śmierci, a jednak mimo to w Krakowie, Warszawie i innych miastach rozgrywano zakonspirowane mecze piłkarskie. Tyle, że wystawione czaty, w wypadku zbliżania się policyjnych czy też wojskowych patroli, zawiadamiały piłkarzy i kibiców: przerywano grę i wszyscy uciekali" [1].

Po wojnie futbol odbudowywano długo jak cały kraj, do Mistrzostw Świata w 1950 r. się nie zgłosiliśmy. Za to w 1954 r. gdy wylosowaliśmy w eliminacjach... właśnie Węgrów, władze sportowe zrezygnowały z gry, bo obawiały się, że wysoka porażka stanowić będzie cios propagandowy. Zachowały się więc wtedy podobnie jak Robert Lewandowski i trener Paulo Sousa teraz. Potem cztery razy z rzędu pomimo udziału w kwalifikacjach nie udało się - jak na rok przed wojną - znów do finałów awansować.

Przełom nastąpił na olimpiadzie, której piłkarski turniej nazywano wtedy nieoficjalnymi mistrzostwami państw socjalistycznych, bo ich drużyny pozostawały formalnie amatorskie, a rywalizacja budziła podobne emocje jak kolarski Wyścig Pokoju. Pokonaliśmy tam w 1972 r. ZSRR i NRD, aż w monachijskim finale przyszło nam zagrać z Węgrami. 

Jak wygraliśmy z nauczycielami

Biograf Kazimierza Deyny Stefan Szczepłek nie ukrywa: "Węgrzy - to był nasz kompleks. Z nimi rozgrywaliśmy pierwszy mecz międzypaństwowy. Oni byli naszymi nauczycielami. Z nimi przegrywaliśmy zazwyczaj różnicą kilku bramek. Po raz ostatni pokonaliśmy ich tuż przed wybuchem wojny. Oni byli wciąż aktualnymi mistrzami olimpijskimi [z 1968 r. - przyp ŁP]" [2].

Zaczęło się niefortunnie. "(..) Przegraliśmy losowanie strojów. My chcieliśmy grać w biało-czerwonych a Węgrzy w białych. Oni mieli więcej szczęścia, więc zostali w bieli, a Polacy ubrali się w czerwone koszulki i getry" [3]. Podobne okoliczności piłkarze uznają zwykle za zły omen.

I rzeczywiście - potem było "Do przerwy 0:1" jak w tytule kultowej książki dla młodzieży autorstwa Adama Bahdaja o podwórkowej drużynie Paragona. W dodatku przy tej jedynej bramce zawinił sam Deyna, tracąc piłkę na rzecz Beli Varadiego. 

Przełom nastąpił w szatni za sprawą Włodzimierza Lubańskiego, czego dowiadujemy się z kolei z jego biografii autorstwa Przemysława Słowińskiego. W przerwie meczu "wszyscy mieli żal do Deyny o to, że ułatwił przeciwnikowi zdobycie "głupiej" bramki. Wtedy wkroczył (..) Lubański. Przerwał całą dyskusję jednym energicznie akcentowanym zdaniem:

- Nic się nie stało. Starajmy się nie powtórzyć tego błędu.

Pomogło!" [4].    

Trafnie użyta przez kapitana liczba mnoga sprawia, że nagle odradza się w drużynie Kazimierza Górskiego zespołowy duch.

W padającym coraz mocniej deszczu to Deyna w drugiej połowie wyrównuje, a później przechyla szalę meczu, do czego przyczynia się też - już na boisku, a nie w szatni - Lubański. Jak opisuje Szczepłek: "Włodek wyskoczył z dwoma obrońcami w górę. Żaden z nich nie trafił dokładnie. Mokra piłka ześlizgnęła się po ich włosach, co Deyna swoim nieprawdopodobnym instynktem przewidział. (..) Nikt nie zdążył mu przeszkodzić" [5].  

Wprawdzie olimpijski turniej piłkarski formalnie przeznaczony był dla amatorów, ale nie należy traktować tego zbyt dosłownie. Oddajmy zresztą głos jednemu z bohaterów z Monachium Włodzimierzowi Lubańskiemu: "Za zdobycie złotego medalu dostaliśmy po 600 dolarów i 60 tysięcy złotych - opowiada Lubański. - Wykorzystałem wszystkie pieniądze, które dostałem tam jako nagrodę, trochę wziąłem swoich oszczędności, resztę pożyczyłem od zaprzyjaźnionego niemieckiego biznesmena, któremu później oddałem w Polsce i przywiozłem sobie do kraju kanarkową "beemkę". Uczestnicy Igrzysk Olimpijskich mieli bardzo dobre ceny w BMW, 30 czy nawet 40 procent zniżki. Ten samochód sprowadził mi do Warszawy zaprzyjaźniony dziennikarz, a stamtąd na Śląsk przewiózł go Stasiu Oślizło" [6]. Jeśli kogoś śmieszy 600-dolarowa nagroda, dziś równowartość płacy minimalnej w Polsce, niech weźmie pod uwagę, że na drugą część honorarium złotych medalistów, tę w złotówkach polski robotnik musiał wtedy pracować przez trzy lata. Źle więc bohaterowie meczu z Węgrami nie mieli. Medale na olimpiadach, ale już tylko srebrne zdobywały jeszcze: ponownie drużyna Górskiego (Montreal 1976 r.) oraz ekipa Janusza Wójcika (Barcelona 1992 r.), niestety drugi z tych sukcesów okazał się ostatnim w pierwszym stuleciu istnienia polskiej piłki.    

O sile drużyny z Monachium świadczy fakt, że na ławce rezerwowych siedział wówczas 22-letni Grzegorz Lato. Dwa lata później zostanie królem strzelców finałów jak najbardziej zawodowych piłkarskich Mistrzostw Świata. W przebiciu się do podstawowego składu dopomoże mu zawrót głowy, jakiemu ulegli niektórzy złoci medaliści. Kluczowy okazał się czas po tournee kadry po USA w 1973 r, na które nie zabrał go Górski. Powołał go za to na kolejny towarzyski mecz z Bułgarią, więc ten czekał na lotnisku, aby do kolegów dołączyć. Jak opisuje biograf Laty Marek Bobakowski: "Kiedy zobaczył kolegów wytaczających się wręcz z samolotu, wiedział jedno: to dla niego wielka szansa, aby pokazać się z jak najlepszej strony. Większość zawodników była zalana w trupa. Przez ostatni tydzień praktycznie nie trzeźwieli. Lato był wypoczęty i pełen wigoru. To świetna okazja, aby raz na zawsze udowodnił Górskiemu, że należy mu się pewne miejsce w pierwszej jedenastce" [7].

Grzegorz Lato szansę wykorzystał. Na Wembley jesienią 1973 r. grał już w pierwszym składzie i to on podał piłkę Janowi Domarskiemu piłkę w akcji, z której ten ostatni celnym trafieniem utorował Polakom kosztem Anglików (wynik 1:1 nas urządzał) drogę do pierwszych po wojnie finałów Mistrzostw Świata znów w RFN w 1974. "Człowiekiem, który zatrzymał Anglię" nazwano dokonującego cudów w bramce Jana Tomaszewskiego.

Więcej niż tylko sport

Dla Polaków, podobnie jak innych krajów o trudnej historii, trapionych przez dyktatury jak Brazylia czy Argentyna - piłka nożna stała się czymś więcej niż sportem. Przedmiotem dumy narodowej. Wyczuć, że tak będzie, dało się od początku, odkąd po powstaniu pierwszych klubów: Cracovii i Wisły w 1906 r. ich zawodnicy rozgrywali mecze na Błoniach krakowskich niedaleko strzelców Józefa Piłsudskiego, ćwiczących tam wtedy "padnij-powstań" oraz "prezentuj broń". Legię, później warszawską, również założyli podczas wojny światowej nazwanej później pierwszą, podwładni Komendanta.

O tym, jak ważna okazuje się dla Polaków piłka nożna, przekonaliśmy się w trakcie turnieju w RFN w 1974 r. Ulice miast wyludniały się na czas transmisji meczów. Zaś po ich zakończeniu formowały się pochody z flagami, których nikt nie organizował. Mieliśmy się z tego cieszyć. Zwyciężaliśmy zaliczane do światowej czołówki Argentynę (3:2) i Włochy (2:1) oraz w meczu o trzecie miejsce Brazylię (1:0). Grzegorz Lato został królem strzelców z 7 bramkami w siedmiu spotkaniach, Andrzej Szarmach był w tej klasyfikacji drugi, Jan Tomaszewski jako jedyny obronił dwa rzuty karne, zaś Kazimierza Deynę wybrano wtedy trzecim piłkarzem Europy w plebiscycie "France Football". Powtarzano anegdotę o mężczyźnie, oczekującym na porodówce.

- Jak się urodzi syn, to będzie Kazimierz, na cześć Deyny.

- A jeśli córka?

- To Gadocha.

Skrzydłowy Robert Gadocha był wtedy jednym z najlepszych zawodników turnieju, podobnie jak obrońca Władysław Żmuda czy pomocnik Henryk Kasperczak. Zagraniczni komentatorzy z trudem uczyli się polskich nazwisk. Przejazd piłkarzy, gdy wrócili do Warszawy, nabrał charakteru patriotycznego festynu.

Cztery lata później w Argentynie piąte miejsce zespołu Jacka Gmocha uznano za porażkę, chociaż zremisowaliśmy z RFN i pokonaliśmy Meksyk oraz Peru. Do bohaterów z czasów Górskiego dołączyli młodsi: Zbigniew Boniek i Adam Nawałka. Dziś marzylibyśmy tylko o podobnym rezultacie.

Wszystko to jednak nie da się porównać z dramaturgią kolejnego turnieju w Hiszpanii (1982 r.). Po tym, jak komunistyczne władze wprowadziły w kraju stan wojenny, nikt nie chciał towarzysko grać z Polską: kraje zachodnie bojkotowały juntę gen. Wojciecha Jaruzelskiego, zaś socjalistyczne obawiały się przychylnych Solidarności reakcji na trybunach. Drużyna selekcjonera Antoniego Piechniczka pojechała zatem walczyć od razu o punkty. I radziła sobie znakomicie. Z później zwycięskimi w turnieju Włochami zremisowała bez bramek. Za to Zbigniew Boniek strzelił Belgom trzy gole, więcej ich w tym meczu już nie padło. W tej sytuacji w meczu z ZSRR do awansu do czwórki najlepszych wystarczał Polsce remis ze Związkiem Radzieckim. I taki wynik, 0:0, osiągnięto na boisku. Zanim jednak spotkanie się zakończyło, na trybunach rozkwitły trzymane przez emigrantów transparenty zdelegalizowanej w kraju Solidarności. Dzięki transmisjom telewizyjnym zobaczył je cały świat. W meczu z Francją o trzecie miejsce wygraliśmy 3:2, powtarzając tym samym w trudnych warunkach wynik kadry Górskiego. Teraz Boniek, jak przed ośmiu laty Deyna, wybrany został trzecim piłkarzem Europy. Jeszcze w 1986 r. w Meksyku zespół Piechniczka znalazł się w gronie szesnastu najlepszych w świecie, pokonaliśmy m.in. silną Portugalię, Później jednak przez szesnaście lat zabrakło nas w finałach, chociaż srebro Wójcika na olimpiadzie w Barcelonie (1992 r.) pokazywało, że w Polsce nie brakuje zdolnych młodych piłkarzy. Potem, gdy znowu jechaliśmy na mundiale, kończyliśmy tam grę już w pierwszej fazie grupowej. Jak w 2002, 2006 i 2018 r. Za to na Mistrzostwach Europy w 2016 r, kiedy Nawałka był już trenerem a nie piłkarzem, wywalczyliśmy miejsce w ćwierćfinale. Zaś Robert Lewandowski stał się zawodnikiem największego formatu, chociaż - jeśli pominąć wspominane Euro - sukcesy osiąga w Bayernie Monachium, a nie reprezentacji.

Tym bardziej dziwi więc blamaż akurat na stulecie polskiego futbolu, wynikający z zagadkowych ustaleń gwiazdora z portugalskim trenerem Paulo Sousą (którego miesięczne wynagrodzenie wynosi 75 tys euro), że najlepszy zawodnik akurat w rozstrzygającym o rozstawieniu w barażach meczu nie zagra. Dla kadrowiczów Górskiego, Gmocha, Piechniczka czy również Nawałki występy w reprezentacji pozostawały bowiem najważniejsze. Chociaż sukcesy odnosili też w klubach, krajowych - jak w Górniku Zabrze, Legii Warszawa i Widzewie Łódź, pokonujących przeszkody w europejskich pucharach czy zagranicznych jak Zbigniew Boniek w Juventusie czy Józef Młynarczyk w Porto. Obecny brak motywacji pierwszego celebryty naszej piłki to więc problem sam w sobie ale i zły przykład. Dla Polaków Lewandowski od dawna nie jest tylko kapitanem drużyny, ale ikoną. Nie tylko kibiców interesuje jego życie prywatne: żona Anna, niegdyś mistrzyni sportów walki, teraz dbająca o dietę męża, rezydencja na Mazurach, kolejne samochody. Ale piłkarz sprawdza się na boisku, a nie w komunikatorach społecznościowych. Wiosną prezydent Andrzej Duda wręczył Robertowi Lewandowskiemu Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski - nie za udział w reklamach przecież.    

Kibiców interesuje więc dziś nie jubileusz, ale przełamanie poczucia niemożności w polskim futbolu. Powraca dylemat, jak ożywić piękne wspomnienia.  

[1] Jacek Gmoch. Alchemia futbolu. Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1978, s. 7

[2] Stefan Szczepłek. Deyna. Dom Wydawniczy Grażyna Kosmala, Ruda Śląska 1996, s. 84

[3] ibidem 

[4] Włodzimierz Lubański, Przemysław Słowiński. Włodek Lubański. Legenda polskiego futbolu. Videograf, Chorzów 2008, s. 208

[5] Stefan Szczepłek. Deyna, op. cit, s. 85

[6] Lubański, Słowiński... op. cit, s. 211

[7] Marek Bobakowski. Grzegorz Lato. Aha! Łódź 2015, s. 52

Fot: Reprezentacja Polski przed swoim pierwszym meczem w historii, 18 grudnia 1921. Wikipedia

Artykuł z 62 numeru gazety Samorządność

Aplikacja wio.waw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo wio.waw.pl




Reklama
Wróć do