
W 1976 r. w Montrealu zostaliśmy szóstą sportową potęgą świata, sklasyfikowani tylko za tresującymi zawodników jak cyborgów już od przedszkola ZSRR i NRD oraz najbogatszymi na kuli ziemskiej USA, RFN i Japonią. Wśród siedmiu polskich złotych medali znalazły się spektakularne sukcesy Ireny Szewińskiej (w biegu na 400, po którym została uznana za najlepszą sportsmenkę świata), dwudziestoletniego studenta prawa z UW Jacka Wszoły w skoku wzwyż oraz pięściarza Jerzego Rybickiego, w zdominowanym przez Amerykanów i Kubańczyków turnieju jednego z nielicznych białych mistrzów. Mamy więc co powspominać, gdy siatkarze przegrywają nawet z Iranem a mistrzowie mini-koszykówki z Chińczykami.
Olimpijskie sukcesy stawały się przedmiotem dumy w ciężkich dla Narodu czasach, jak brązowy medal w Londynie Aleksego Antkiewicza w boksie w trzy lata po wojnie, gdy kraj leżał jeszcze w gruzach, czy w tej samej dyscyplinie sportu pierwsze powojenne złoto Zygmunta Chychły w 1952 r. w Helsinkach.
Również w Moskwie w 1980 r, gdy Władysław Kozakiewicz po wygraniu skoku o tyczce pokazał swój słynny gest przeszkadzającej mu wcześniej wrzaskiem zorganizowanej i szowinistycznej radzieckiej publiczności - nie tylko o sport chodziło, chociaż wynik był znakomity. Podobnie jak zwycięstwo piłkarzy Kazimierza Górskiego w Monachium (1972 r.) kiedy turniej stał się nieoficjalnymi mistrzostwami państw socjalistycznych, a dla kibiców większe znaczenie niż pokonanie w finale lubianych u nas Węgrów miały wcześniejsze triumfy nad NRD i ZSRR.
Wiele razy polityczne emocje niosły sportowców jak na skrzydłach i czyniły przedmiotem narodowej dumy. Niejeden raz jednak było odwrotnie. Dwukrotnie komuniści uniemożliwili Polakom udział w igrzyskach olimpijskich. Najpierw w 1920 r. bolszewicy, szturmując Warszawę, co sprawiło, że skupieni na ratowaniu państwa nie wysłaliśmy reprezentacji do Antwerpii. W 1984 r. serwilistyczny wobec radzieckich mocodawców gen. Wojciech Jaruzelski nakazał bojkot olimpiady w Los Angeles, czym skrzywdził przygotowujących się do olimpiady sportowców, wśród nich boksera Kazimierza Szczerbę (ojca obecnego posła z Warszawy), który był wtedy u szczytu formy i zapewne przywiózłby złoto. Odważniej postąpili wtedy Rumuni, bo nie tylko do Los Angeles pojechali, ale w klasyfikacji medalowej... zajęli drugie miejsce za gospodarzami.
Nam z kolei, poza wspomnianym już laurem szóstego mocarstwa sportowego świata w Montrealu (1976 r.) również siedem medali na poprzednich igrzyskach w Tokio (1964) dało siódme miejsce w klasyfikacji ogólnej. Podobne dwie szczęśliwe siódemki przyniosły Polakom zmagania w Monachium (1972), też niezwykłe, bo żyli jeszcze liczni uczestnicy drugiej wojny światowej - a dla mistrza olimpijskiego w strzelectwie Józefa Zapędzkiego monachijskie złoto nie było zwyczajnym zwycięstwem, skoro przed laty w odległym o trzydzieści kilometrów od miejsca zawodów obozie koncentracyjnym Dachau stracił ojca.
Po zmianie ustroju dorobek siedmiu złotych medali powtórzyliśmy jeszcze w Atlancie (1996 r), chociaż w klasyfikacji najlepszych ekip narodowych dało nam to dopiero jedenaste miejsce w świecie. Konkurencji bowiem przybyło. Kibice też nie przestali sportowców kochać, byle tylko mieli za co...
Ostatnio bowiem progresję wyników olimpijczyków oddawała liczba złotych medali na kolejnych igrzyskach: cztery w Pekinie (2008 r.), trzy w Londynie (2012 r.) i dwa w Rio de Janeiro (2016). Statystyka mówi sama za siebie i pozostaje nieubłagana. Rzut oka na wyniki z Tokio nie budzi optymizmu, że się to zmieni, skoro wyprzedzają nas Ekwador i Filipiny.
Wzdychać pozostaje tylko do czasów, kiedy to srebrny medal piłkarzy w Montrealu (1976 r) uznano za ciężką porażkę i za karę zdymisjonowano trenera Kazimierza Górskiego (na obecne igrzyska futboliści nawet się nie zakwalifikowali). Narzekano też w Seulu (1988 r.), że Andrzej Gołota zdobył w swojej wadze "tylko brąz", chociaż polskich medalistów w boksie mieliśmy wtedy więcej (czterech) niż teraz wszystkich biało-czerwonych uczestników turnieju pięściarskiego.
Chciałoby się coś napisać o Polakach na obecnych igrzyskach w Tokio, a nie tylko tych sprzed 57 lat. Na razie jednak trzeba by zapewne użyć do tego celu słów, którymi posłużył się nieświadomy, że jest "na fonii" rutynowany komentator jednej ze stacji Karol Stopa. - Szkoda, że państwo to słyszą - zwykli mówić starzy radiowcy w takich wypadkach. Wspomnieć można piękny język Bohdana Tomaszewskiego... Z równym pewnie wzruszeniem co złoto siatkarzy Huberta Wagnera w Montrealu (1976 r.) czy zaskakujące srebro piłkarzy Janusza Wójcika w Barcelonie (1992 r.) na które już nikt jak przed laty nie wybrzydzał.
Polszczyzna bez porównania piękniejsza niż zachwaszczony slang red. Stopy nie była obca i to jeszcze przed wojną pierwszym naszym mistrzom olimpijskim: dyskobolka Halina Konopacka (złoto w Amsterdamie w 1928 r) pozostawała również zdolną poetką z grupy Skamander, zaś biegacz Janusz Kusociński (zwyciezca z Los Angeles w 1932 r.) wydał poczytną autobiografię pod tytułem "Od palanta do olimpiady", który dziś... aż się prosi zestawić z językowymi popisami Karola Stopy.
Kibice są jednak cierpliwi. Na sukcesy wciąż czekamy.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie