
Przed kilkoma dniami polscy siatkarze odnieśli duży sukces. Wygrali turniej finałowy Ligi Narodów pokonując w wielkim finale USA. Część polskich dziennikarzy portali internetowych wpadła w prawdziwą euforię. Nie tylko z racji zwycięstwa, ale także nagrody pieniężnej. Równowartość około czterech milionów polskich złociszy nazwano prawdziwą fortuną, gigantyczną wygraną, deszczem pieniędzy i innymi podobnymi kretyństwami. Nagłówki w prasie i Internecie ozdabiając wieloma wykrzyknikami. Sportowe pismaki zdawały się nie pamiętać, że aby grać w finałowym turnieju należało wywalczyć kwalifikację grając od groma meczów na kilku kontynentach, a potem jeszcze wygrać turniej finałowy. Zasadniczo nie jestem wielkim zwolennikiem siatkówki. Nawet kobiecej, gdzie oczywiste walory natury estetycznej przesłania mi skutecznie jeden element.
Podczas meczu piłki siatkowej uczestniczki piszczą na najwyższych tonach i wydzierają jakby włożyły palec do wrzątku albo wlazły w pokrzywy. W ten sposób komunikują się, która z nich ma odebrać piłkę i do kogo ją zagrać. To samo dzieje się po wygranych piłkach. Ale wracając do nagrody pieniężnej za niewątpliwy sukces, żaden z zacnych dziennikarzy nie zwraca uwagi na zasadniczy element. Mianowicie na wygraną piłkarzy siatkowych w głównej mierze złożyli się sami Polacy. Oczywiście za pośrednictwem sponsorów siatkówki i różnorakich reklamodawców. A jak byli w gronie szczęśliwców, którym udało się kupić bilety, wówczas dołożyli do biznesu już całkowicie osobiście i namacalnie. Siatkówka cieszy się w Polsce, jak praktycznie nigdzie indziej rekordowym zainteresowaniem. Podobne zjawisko poza Polską występuje chyba tylko w Japonii i Brazylii, choć nie sądzę, że w aż takiej skali. Ale ponieważ Polska to naród niemały i bogacący się, sport polegający na przebijaniu przez wysoką siatkę kulistej, świńskiej skóry wypełnionej powietrzem generuje niemałe dochody. I doskonale o tym wiedzą stateczni działacze. Patrzą gdzie i w jaki sposób można najlepiej zarobić. Z tego powodu oznajmili przed laty, że wszystkie finałowe turniej rozgrywanej ówcześnie Ligi Światowej kobiet i mężczyzn będą odbywały się wyłącznie w Japonii. I to przez kilka lat z rzędu. W niektórych krajach podniósł się z tego powodu rwetes. Najgłośniejszy chyba w Polsce. Argumentowano, że kibiców w innych krajach pozbawia się emocji oglądania na żywo ich ulubionej dyscypliny sportowej. Nie wiem co konkretnie odpowiadali działacze, ale nie wątpię, że coś w stylu „kto nie miedzi ten w domu siedzi”. Albo, że jak ktoś bardzo chce może sobie polecieć do Japonii. Albo oglądać zawody w telewizji. Gdyż międzynarodowa federacja zarządzając siatkówką (FIVB) nie jest towarzystwem charytatywnym, ani szkółką niedzielną. Na szczęście dla polskich fanów, potężne pieniądze na siatkówkę pojawiły się także w Polsce. Dzięki temu nad Wisłą, Odrą i Nysą Łużycką w krótkim czasie dwukrotnie zorganizowano mistrzostwa świata mężczyzn. Organizuje się tu również inne niezliczone turnieje siatkarskie. Na meczach Polaków w turnieju finałowym Ligi Narodów w Gdańsku nie sposób było w wielkiej hali znaleźć choćby jedno wolne miejsce. Tysiące kibiców ubranych było w oryginalne koszulki siatkarskie, które podobnie jak bilety nie należą do tanich gadżetów. Po zwycięstwie media i znaczną część narodu opanowała euforia. I w sumie słusznie. Poza Polską portale i gazety, nawet sportowe, informowały o sukcesie Polaków nader oszczędnie albo wcale. Kibiców w Europie o tej porze roku po wielokroć bardziej interesują transfery piłkarzy nożnych, rozgrywki tenisowe i wiele innych wydarzeń sportowych. Na świecie bowiem siatkówka cieszy się może większym zainteresowaniem niż polo albo rugby australijskie. Nie zmienia to jednak faktu, że w skali globalnej to zespołowa gra niszowa.
Inaczej jest z piłką kopaną. Pieniądz i zainteresowanie tym sportem jest iście olbrzymie. Oczywiście nie wyczynami na przykład polskich drużyn klubowych. Ale i tu skrupulatnie odnotowują podekscytowani polscy dziennikarze, gdy Raków Częstochowa zarobił parę setek tysięcy euro za wyeliminowanie półamatorów z maleńkiej Estonii i tak dalej. I jaka czeka na mistrza Polski kasa, jak awansuje choćby do rozgrywek grupowych choćby Ligi Konferencji. Rozgrywki te jak twierdzi właściciel Legii, Dariusz Mioduski zostały w ogóle stworzone podobno na użytek polski. Bowiem nasi piłkarscy zawodowcy całymi latami nie byli w stanie kwalifikować się do dwóch istniejących wówczas rozgrywek, to jest Ligi Mistrzów i Ligi Europy. W UEFA doszli do słusznego wniosku, że jakiś sposób na zaciągnięcie za uszy polskiego klubu do rozgrywek grupowych trzeba znaleźć. Bo Polska to za duży i zbyt lukratywny rynek, aby kibice oglądali tylko zagraniczne kluby. I tak z radością podchwycono pomysł prezesa Mioduskiego i stworzono Ligę Konferencji Europy. Nazwa co najmniej dziwaczna a któryś złośliwy polski kibic określił te rozgrywki mianem Pucharu Biedronki. I o dziwo nazwa się przyjęła. Ale i tu do polskich klubów trafiają ochłapy. Mimo tego, że dwa konkurujące w Polsce medialne koncerny stoczyły o prawo pokazywania rozgrywek prawdziwą batalię, przelicytowując się wzajemnie niemal bez końca. Ku uciesze działaczy UEFA, którzy sprywatyzowali sobie wszelkie rozgrywki piłkarskie na starym kontynencie. Zwycięski Polsat za pokazywanie Ligi Mistrzów na swojej płatnej platformie zapłacił w związku z tym krocie. Trudno mi powiedzieć czy na tym w ogóle zarabia, ale to ewentualne zmartwienie udziałowców. Polskie kluby piłkarskie nawet grając co roku w rozgrywkach grupowych, nie odzyskają nawet kilkunastu procent pieniędzy przelanych UEFA przez nasz rodzimy Polsat. Niestety.
Kto choćby raz wlazł na górę narciarskiej skoczni i spojrzał w dół, wie doskonale, że skoczkowie to nie lada klasy zuchy. Nie zmienia to jednak faktu, że skoki narciarskie są sportem lokalnym i mało popularnym poza dosłownie kilkoma krajami. Ale krainą, w której się cieszy rekordową popularnością jest dosyć ludna Polska. I w niemałej części jej ludność zasiada od wczesnej zimy do późnej wiosny przed telewizorami i się emocjonuje. Przy okazji ogląda reklamy, a większość z nich jest skierowana do Polaków, Niemców i podobnym do tych drugich Austriaków. A potem, na koniec sezonu wielu współczuje takim Granerudowi czy Kubackiemu z całego serca. Naskakali się prawie pół roku. W śniegu, w deszczu i na wietrze. Nawet w dalekiej Japonii. Wygrali mnóstwo zawodów a i tak nie zarobili tyle co Iga Świątek za przejście dwóch rund średnio opłacanego turnieju. Po wygraniu czasem spacerkiem czterech setów do kupy. Niestety skoki narciarskie to sport lokalny. Cieszący tak naprawdę widzów w całej szerokiej Polsce oraz głownie mieszkańców terenów górskich w kilku innych krainach z bogatymi Niemcami i Austriakami na czele. I tu polscy kibice są wyjątkiem. Żadna druga nacja nie posiada tysięcy kibiców zdolnych przejechać pól Europy, aby stać na mrozie w często gęsto padającym śniegu przez kilka bitych godzin, aby oglądać swoich szybujących w przestworzach ulubieńców. I jeszcze analizować jakość lądowania o formie bliskiej szpagatu, zwanego w tej dyscyplinie nie wiedzieć czemu telemarkiem.
Jednak prawdziwym polskim ewenementem na skalę iście światową jest żużel. Nie pojmuję czemu. Przy ryku silników i toksycznym smrodzie spalin, ludziska pasjonują się czterema gośćmi goniącymi się na dystansie czterech niezbyt długich okrążeni toru. I jeszcze za to płacą! Masowe zainteresowanie spidłejem, jest u nas tak ogromne, że skutkuje kolejnym, już całkiem kosztownym dziwactwem. Otóż Polska to musi być niezwykle zamożny kraj. Tylko tutaj buduje się potężne obiekty zwane zazwyczaj arenami. Wielotysięczne obiekty wyłącznie dla żużlowców! Najczęściej budują je samorządy, a splendor biorą na siebie prezydenci miast. Płacą nie ze swojej kiesy, a o to przecież chodzi. Ale już po wybudowaniu mają zapewnioną dozgonną większość mieszkańców zarządzanego przez siebie grodu. I dopóki taki jeden prezydent z drugim tylko zechcą, mogą być wybierani na kolejne kadencje. Ale wszystko ma swoje granice. Ludziska w Polsce mają taki przesyt żużla, że nawet prestiżowe zawody często nie gromadzą kompletu publiczności. Bo za patrzenie na czterech gości pędzących swoimi stalowymi rumakami bez hamulców, trzeba jednak nabyć drogą kupna bilet. A płace w takim województwie lubuskim czy kujawsko pomorskim do najwyższych nie należą.
Reasumując w sporcie chodzi o wiele rzeczy. I sama rywalizacja sportowa to czasem kwestia marginalna. Istotniejsze są względy polityczne i merkantylne. Hasło „chleba i igrzysk” wymyślono dawno temu na samym szczycie władzy rzymskiego imperium. I choć wówczas atrakcje stanowiły krwawe walki, to podobnie jak dzisiaj, budziły olbrzymie emocje publiczności. Dajmy więc naszym rodakom emocjonować się żużlem czy skokami. Gdy polscy sportowcy osiągają spektakularne sukcesy, cieszymy się i kibicując czujemy wspólnotą. Często na przekór klasie politycznej, która chce nas skłócić i podzielić. A że niektórym politykom wydaje się, że wydając pieniądze podatników na sport, ubijają świetny interes, trzeba uświadomić jedno. Zawsze przy sportowcach będą jedynie tłem. A gdy zanadto chcą zmienić tą hierarchię, ryzykują że usłyszą w swoim kierunku przeraźliwe gwizdy. Przekonują się o tym co chwilę, a mimo tego nie potrafią wyciągnąć wniosków.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie