Reklama

Złoty czas górniczego klubu

24/02/2022 11:18

Gdy w miarę rozwoju przemysłu na Śląsku Tychy stały się z dekady na dekadę stutysięcznym miastem - na stadion GKS, żeby obejrzeć mecze z Górnikiem Zabrze czy Ruchem Chorzów przychodziło nawet 25 tys osób. Stał się głównym miejscem, gdzie mieszkańcy mogą się spotkać. Ludzie, przybywający ze wszystkich stron Polski w poszukiwaniu dobrej pracy i wysokich zarobków, za sprawa kibicowania swojej drużynie pierwszy raz poczuli, że są razem. Dlaczego - tłumaczy najnowsza książka byłego radnego Klaudiusza Slezaka i wykładowcy akademickiego Zbigniewa Kantyki "Największy sukces GKS Tychy".

To za sprawą magii niespodziewanych zwycięstw GKS, w blokowiskach Tychów nie tylko diabeł mówił dobranoc, ale znajdowały się wspólne tematy do rozmowy, zaś zasiedlający je przecież od tak niedawna ludzie z dumą odpowiadali na pytanie, gdzie mieszkają. Załogi tyskich kombinatów prace na rzecz klubu wykonywały, jak to wtedy mawiano, w czynie społecznym, czyli po prostu za darmo.   

Za to piłkarze udowodnili, że na stadion przychodzić warto. Akurat w 1974, roku największych sukcesów reprezentacji, GKS Tychy awansował do ekstraklasy.

"Na inaugurację rozgrywek 18 sierpnia 1974 roku do Tychów przyjechał z Poznania Lech. Przed meczem wręczono zespołowi sędziowskiemu wiązanki kwiatów, a kibiców rozgrzewała orkiestra dęta kopalni Lenin. Trybuny stadionu GKS przy ulicy Engelsa wypełniło 15 tysięcy widzów. Debiut tyszan w pierwszej lidze zakończył się wynikiem 1:1" [1].  

Po dwóch latach - a w pięć lat od swojego powstania a ściślej połączenia kilku mniejszych górniczych klubów - Tychy wywalczyły wicemistrzostwo Polski. Ich piłkarz Roman Ogaza pojechał wraz z trenowaną przez Kazimierza Górskiego drużyną narodową na olimpiadę do Montrealu, skąd wrócił ze srebrnym medalem. Inny tyski zawodnik bramkarz Eugeniusz Cebrat zagra po latach sześć spotkań w reprezentacji szkolonej już przez Antoniego Piechniczka. To złoty czas futbolu nie tylko w Tychach i na Śląsku (skąd wywodziło się aż 7 z 16 ówczesnych zespołów ekstraklasy), ale w całym kraju.

Zaś w europejskich pucharach los wyznaczył tyszanom za przeciwnika FC Koeln. Niemcy byli wtedy mistrzami świata. Z zespołu, który pod wodzą Helmuta Schoena ten tytuł dwa lata wcześniej zdobył pokonując m.in. ekipę Górskiego w pamiętnym "meczu na wodzie", gdy oberwanie chmury całkiem zalało boisko, ale sędzia i tak kazał grać - występował wtedy w Kolonii Wolfgang Overath. Górniczy zespół nie wystraszył się jednak ani jego ani Dietera Muellera, znanego z tego, że gola potrafi strzelić przewrotką, stojąc w chwili otrzymania piłki tyłem do bramki przeciwnika. GKS na wyjeździe długo utrzymywał dający szansę w rewanżu wynik 0:1, drugą bramkę stracił dopiero w końcówce meczu. Jednak nawet 0:2 nie przesądzało o awansie.

Jak się okazało, rozstrzygnęli o nim nie tyle piłkarze, co niefortunna decyzja notabli. Zamarzył im się rewanż na Stadionie Śląskim, legendarnym stutysięczniku, co zdeprymowało graczy: "Decyzje działaczy okazały się chybione - na trybunach zasiadło zaledwie 20 tysięcy widzów i ogromny chorzowski stadion wydawał się pustawy. Tyscy zawodnicy czuli się w tych warunkach obco i de facto rewanż zamiast u siebie grali jakby na wyjeździe" [2]. 

I tak Tychy długo prowadziły 1:0 po bramce srebrnego medalisty olimpijskiego Romana Ogazy, jednak zamiast drugiego gola, który zapewniłby dogrywkę, a w niej - zważywszy na zdenerwowanie faworytów - wszystko stałoby się możliwe, wyrównującą bramkę strzelił Dieter Mueller i do następnej rundy przeszli jednak Niemcy. 

Bajkowo brzmi historia wyjazdu piłkarzy GKS do Kuwejtu, wtedy najbogatszego kraju świata: zagrali tam pod marką drugiej reprezentacji Polski. Gościli w pięciogwiazdkowym hotelu, jeszcze niedawno ćwiczący w ośrodkach treningowych bez ciepłej wody. Gospodarze byli nieco rozczarowani, gdy ich witali, bo ponieważ przy podpisywaniu kontraktu na mecz miejscowi mówili tylko po arabsku zaś działacze PZPN co najwyżej po rosyjsku - nie dogadano wszystkiego, więc spodziewali się znanej z turnieju w RFN drużyny z Kazimierzem Deyną i Janem Tomaszewskim. Ukontentowali się za to wygraną, bo gościom z Tych w czterdziestostopniowym upale, jak to nad Zatoką Perską, brakowało tchu. Na boisku było 3:1, pięknych wspomnień nikt nie odbierze.  Podobnie jak z tournee po Stanach Zjednoczonych i niezliczonych spotkań z Polonią. 

To z dziesiątków takich klubów jak GKS Tychy, po prostu szczerze kochanych przez społeczności lokalne, zrodził się fenomen sukcesów polskiego futbolu. Rządzony wciąż przez dyktaturę, chociaż za Edwarda Gierka w miarę oświeconą, kraj w którym przed sklepami ustawiały się długie kolejki po mięso i cukier, zadziwił świat talentami swoich piłkarzy. Po wyeliminowaniu Anglii za sprawą zwycięskiego remisu w pamiętnym meczu na Wembley pierwszy raz po wojnie awansowaliśmy do finałów Mistrzostw Świata 1974 r. i od razu wywalczyliśmy w nich trzecie miejsce, pokonując bogatszych od nas jak Włochy czy Szwecję ale także legendarne zespoły Argentyny i Brazylii. Zdobywcą złotej bramki na Wembley był Jan Domarski, zaś królem strzelców finałów Grzegorz Lato. Obaj wywodzili się ze Stali z 40-tysięcznego, a więc jeszcze mniejszego niż Tychy, fabrycznego Mielca.   

Już na parę lat przed wyborem Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową i powstaniem Solidarności piłka nożna dawała Polakom poczucie dumy i wspólnoty. Kibicowano razem. A piłkarze odpłacali piękną grą. Książka pasjonatów futbolu znakomicie przypomina tamte klimaty. Nieważne, w której lidze dzisiaj gra GKS, istotne, jakich wzruszeń kiedyś dostarczył swoim wiernym zwolennikom. Cześć i chwała Slezakowi i Kantyce, że zamiast porywać się na spisywanie półwiecza historii klubu i jego pałętania sie po niższych klasach rozgrywkowych - ograniczyli swoją opowieść do trzech zwycięskich lat, kiedy to tyska drużyna wzbudziła radość mieszkańców, dając miastu wicemistrzostwo Polski, godną grę w pucharach europejskich a także trzy lata w ekstraklasie. Czyta się to znakomicie, wcale nie tylko z piłkarskich względów. Dowiadujemy się, jak za sprawą zbiorowego uczucia i sukcesu rodzi się zbiorowość lokalna z własną tożsamością i identyfikacją. Przez dokumentującą podobny proces analizę socjologiczną zapewne mało kto by przebrnął. Nie wiem, czy na Śląsku też znają słowo "szacun", ale w Warszawie warto to autorom powiedzieć. To niezwykła i budująca opowieść wcale nie tylko o tyskiej jedenastce ale o wyjściu stutysięcznej społeczności lokalnej ze sfery anonimowości i atomizacji. Rodzeniu się dumy i nadziei, poczucia, że jest się u siebie...  

 

[1] Zbigniew Kantyka, Klaudiusz Slezak. Największy sukces GKS Tychy. Wyd. K-16, Tychy 2021, s. 5

[2] Największy sukces... op.cit, s. 218

 

Zdjęcie: Wikipedia, Tomaszek tomaszek

Aplikacja wio.waw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo wio.waw.pl




Reklama
Wróć do