Reklama

Olimpiada zimowa: niespodziewana emocja mieszkańców nizin

03/02/2022 06:00

Z góry można utyskiwać, że nie są to najpogodniejsze zimowe igrzyska: bez publiczności, pod znakiem COVID-19, w kraju, z którego wirus rozprzestrzenił się na cały świat, odległym w dodatku od standardów demokracji. Nie przekreśla to jednak niepowtarzalnego charakteru olimpiady jako sportowego święta.

Do Pekinu jedziemy bez snów o potędze, ale z nadzieją na niezapomniane przeżycia. Przekonamy się, czy znakomitą formę potwierdzą panczeniści, snowboardziści oraz alpejka Maryna Gąsienica-Daniel i czy wrócą do znakomitej dyspozycji skoczkowie narciarscy na czele z Kamilem Stochem, który dostarczył kibicom tylu już radości, że tym razem nikt nie będzie miał do niego pretensji, jeśli medalu nie przywiezie. Z jego cienia mogą chcieć wyskoczyć Dawid Kubacki i Piotr Żyła. W ostatnich latach Polacy niespodziewanie pokochali sporty zimowe, ale ich bohaterowie rzetelnie sobie na to zapracowali. 

Adam Małysz nosił się już z zamiarem porzucenia skoków narciarskich i powrotu do wyuczonego zawodu dekarza. Decyzję zmienił, dzięki czemu stał się ikoną Polaków, a skoki narciarskie - sportem narodowym. 30 lat przed jego sukcesami Wojciech Fortuna miał nie jechać na olimpiadę do Sapporo, z której wrócił ze złotym medalem, bo działacze w niego nie wierzyli. Już po Małyszu zaś Kamil Stoch trzy złote medale olimpijskie w skokach zdobył dzięki ambicji, żeby zwrócić na siebie uwagę nieco starszej koleżanki ze szkoły, która go ignorowała, więc by zostać kimś, trenował ostro. Udało się, dziś fotografka Ewa Bilan jest żoną mistrza. Większość sukcesów Polaków w zimowych dyscyplinach zawiera w sobie element niespodzianki, tego, co w sporcie najpiękniejsze. I triumfu zwyczajnego człowieka, jak strażak z Domaniewic pod Łowiczem Zbigniew Bródka, wygrywający na igrzyskach z całą światową konkurencją w łyżwiarstwie szybkim i dorzucający jeszcze brąz w rywalizacji drużynowej.

Chociaż gór mamy niewiele, nie tylko w porównaniu z Norwegią, Szwajcarią czy Austrią, zdanie mistrzów sportów zimowych ma dla Polaków zasadnicze znaczenie. Gdy multimedalistka w biegach narciarskich Justyna Kowalczyk już w dobie pandemii publicznie wydrwiła wprowadzony przez rządzących zakaz wstępu do lasu - jako góralka z Kasiny doskonale wie, o czym mówi - miało to dla jej rodaków moc większą niż oświadczenia wszystkich liderów opozycji razem wziętych.

Kiedy TVP miała jeszcze monopol na transmisje, za jej prezesa Roberta Kwiatkowskiego żartowano, że w Wiadomościach głównym bohaterem relacji z konkursu skoków na zakopiańskiej Wielkiej Krokwi pozostaje ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski, po nim jego żona Jolanta, następnie autorka materiału Katarzyna Kolenda-Zalewska i dopiero na czwartym miejscu zwycięzca Adam Małysz.

Ludzkie tragedie też są wpisane w historię rywalizacji. Na ponad dekadę przed złotem Fortuny inny skoczek Zdzisław Hryniewiecki miał jechać na igrzyska do Squaw Valley (1960 r.) z szansą sprawienia niespodzianki, ale fatalny upadek w Wiśle-Malince tuż przed olimpiadą przykuł go na resztę życia do wózka inwalidzkiego. To zły los. Inni padali ofiarą morderczych systemów, jak olimpijczyk Bronisław Czech, który zginął w Oświęcimiu po tym jak odmówił niemieckim okupantom objęcia funkcji trenera kadry ich narciarzy, czy rozstrzelana za udział w antyhitlerowskim ruchu oporu Helena Marusarzówna.

Jeszcze w Montrealu (1976) okazaliśmy się szóstą potęgą świata w sportach letnich: przed nami w klasyfikacji medalowej znalazły się tylko laboratoryjnie hodowane cyborgi z ZSRR i NRD oraz reprezentanci najbogatszych krajów świata: Stanów Zjednoczonych, RFN i Japonii. Wyprzedziliśmy za to Brytyjczyków, Francuzów, Włochów oraz resztę obozu socjalistycznego, chociaż Rumuni mieli wtedy fenomenalną gimnastyczkę Nadię Comaneci, której ucieczka z kraju Nicolae Ceausescu stała się po latach niezawodnym znakiem, że wszystko tam upada, zaś Kubańczycy średniodystansowca Alberto Juantorenę, którego do zwycięstw na 400 i 800 metrów przygotował trener, dawny akowiec Zygmunt Zabierzowski (podczas Powstania walczył na Żoliborzu w Zgrupowaniu Żmija). Jednak w tym samym 1976 roku w igrzyskach zimowych w Innsbrucku największym osiągnięciem polskiej reprezentacji okazało się jedyne "punktowane" czyli szóste miejsce drużyny hokejowej, mało pocieszające, bo było... ostatnim w finałowej stawce. W latach 1976-1998 na zimowych olimpiadach jak typowo nizinny kraj nie zdobyliśmy żadnego medalu, chociaż starali się jak mogli panczenistka Erwina Ryś-Ferens oraz łyżwiarz figurowy solista Grzegorz Filipowski, zaś kiedyś wysiłki hokejowej drużyny zniweczył nieodpowiedzialnym stosowaniem zakazanego dopingu farmakologicznego zawodnik o dźwięcznym nazwisku Morawiecki - żadna zresztą rodzina obecnego premiera. Józef Łuszczek wprawdzie na olimpiadzie nic nie wskórał ale jako mistrz świata w biegach narciarskich został nawet w 1978 r. wybrany sportowcem roku w Polsce. Medalu nie miał też walczący jak równy z równym z najlepszymi w Turnieju Czterech Skoczni Stanisław Bobak, który po latach już w nowej Polsce żył z 400 złotych renty oraz wynajmu kwater w swojej skromnej chałupie turystom, którzy nawet nie wiedzieli, że ten dziwny gazda był przed laty bohaterem sportowych transmisji. 

Wcześniej jednak mieliśmy w sportach zimowych zarówno bohaterów narodowych, pozostających wzorem dla innych nie tylko z powodu dokonań na skoczniach narciarskich i biegowych trasach ale posągowego patriotyzmu. A także jedynego przez lata złotego medalistę o nazwisku - nomen omen - Fortuna. 

Syn niezamożnego gajowego z Zakopanego Stanisław Marusarz medalu olimpijskiego nie zdobył, bo najlepsze lata kariery zabrała mu wojna. Nie zmarnował tego czasu, o czym będzie jeszcze mowa. W Lahti jednak w 1938 r. został wicemistrzem świata. Zaś w Garmisch-Partenkirchen w 1936 r. gdy igrzyska odbywały się już podobnie jak letnie berlińskie w ponurym klimacie, bo pod znakiem górujących wszędzie nad olimpijskimi obiektami swastyk -  w konkursie skoków był piąty, dając się wyprzedzić wyłącznie czterem bezkonkurencyjnym wtedy w tej dyscyplinie Norwegom. Kiedy w marcu 1939 r. w Zakopanem odbywały się zawody FIS, odpowiednik obecnego Pucharu Świata, uwagę zwracała liczna ekipa niemiecka. Skoczkom towarzyszyła gromadka dziwnych oficjeli, fotografujących wszystko, jak popadnie. 

Podczas okupacji najlepszy polski skoczek został kurierem, przenoszącym w plecaku przez góry konspiracyjne dokumenty. Dramatyczny przebieg miała wędrówka Stanisława Marusarza z Budapesztu do Zakopanego w marcu 1940 r, kiedy to niósł dolary dla podziemia w kraju. Jak sam wspominał: "Na moje nieszczęście postanowiłem zjechać do Szczyrbskiego Jeziora. Nie opodal tego idyllicznego miasteczka zatrzymał mnie słowacki patrol (..). Moja sytuacja była niewesoła. Zdałem sobie sprawę, że tisowcy wydadzą mnie Niemcom. Zaproponowałem Słowakom połowę fortuny z plecaka. Komendant nie docenił mego gestu:

- Nie potrzebuję twoich pieniędzy, ja dostanę od Hitlera żelazny krzyż - powiedział.

- Słuchaj, komendancie, możesz dostać krzyż, ale na cmentarzu - odparłem bezczelnie. Szef placówki poczerwieniał.

- Pilnujcie go dobrze - przykazał ostro żołnierzom" [1].

Tym ostatnim się nie udało, mistrz wyskoczył oknem, wybijając własnym ciałem szybę i chociaż mocno się przy tym poranił, wkrótce do celu w Zakopanem dotarł.

Jeszcze słynniejsza okazała się późniejsza ucieczka Stanisława Marusarza z celi śmierci krakowskiego więzienia Montelupich. To na motywach jego losów Adam Bahdaj napisał powieść dla młodzieży "Trzecia granica", przerobioną na serial telewizyjny: wychowały się na tym pokolenia Polaków. Tytułowa trzecia granica - obok słowackiej i węgierskiej, jakie musieli pokonać kurierzy tatrzańscy - oznaczała granicę ludzkiej wytrzymałości. 

Na medale w zimowych dyscyplinach przyszedł czas dopiero po wojnie. Pierwszy, brązowy zdobył Franciszek Groń-Gąsienica w kombinacji norweskiej czyli dwuboju zimowym, obejmującym biegi i skoki na igrzyskach w Cortina d'Ampezzo (1956 r.). Ze Squaw Valley w 1960 r. panczenistki przywiozły srebro Elwiry Seroczyńskiej i brąz Heleny Pilejczykowej. Zaś w 1972 r. Wojciech Fortuna już w pierwszym skoku sprawił, że na Okuyaramie zapadła długa cisza. Kolejna seria nic nie zmieniła. Pierwsze złoto dla Polski nie przyniosło niespodziewanemu mistrzowi wielkiego szczęścia, imał się różnych zawodów, został nawet taksówkarzem, wyjeżdżał za chlebem do USA i powracał, oskarżany o znęcanie się nad partnerką wyszedł zza krat za kaucją wpłaconą przez wielbicieli jego talentu. Ale w wyobraźni Polaków pozostaje na zawsze z tamtym triumfem.

Dopiero w trzydzieści lat po jego sukcesie skoki narciarskie stały się polskim sportem narodowym. Do zwycięstw Małysza, który dla wielu stał się symbolem możliwości nowej Polski doszły osiągnięcia w innych dyscyplinach: biegaczki Justyny Kowalczyk a potem także panczenistów. Srebrnego medalistę w biathlonie Tomasza Sikorę nazwano nawet "Chrystusem z karabinem na ramieniu", bo zawsze żegnał się na początek i koniec trasy. Podobnie zresztą Kamil Stoch podkreślał swoje przywiązanie do wiary w Boga i rodzimych wartości. 

Całkiem niespodziewanie zimowe olimpiady zaczęły dawać nam większą satysfakcję niż letnie igrzyska. Odwróciła się sytuacja, zapamiętana z lat 70. W klasyfikacji medalowej w Soczi (2014 r.) zajęliśmy jedenaste miejsce w świecie, nieosiągalne dla reprezentacji w sportach letnich.

Również teraz, w odległym Pekinie liczyć można na radosne niespodzianki. W nich cały urok sportu.  

[1] Stanisław Marusarz. Na skoczniach Polski i świata. Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1974, s. 94-95 

Łukasz Perzyna

Aplikacja wio.waw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo wio.waw.pl




Reklama
Wróć do