
Podczas 50 rocznicy Powstania Warszawskiego, w 1944 roku, pierwszej "okrągłej" w wolnej Polsce i ostatniej z tak masowym udziałem uczestników - na placu Piłsudskiego w trakcie uroczystości zemdlało z powodu strasznego upału paru żołnierzy Kompanii Honorowej Wojska Polskiego. Cucono ich i wynoszono. I tylko kombatanci stali w tym skwarze nieugięcie, ze sztandarami swoich zgrupowań, w beretach i pełnym umundurowaniu.
Spotkali się wówczas ci, którzy doczekali. Z każdą rocznicą bohaterów zbierało się coraz mniej, bo biologia działała nieubłaganie. Jeszcze w latach 80. poeta Tomasz Jastrun napisał:
"Armia Krajowa odchodzi
nie w boju
na raka i wieńcowe choroby".
Pamiętam wielkie wzruszenie matki poety, uczestniczki Powstania Warszawskiego Mieczysławy Buczkówny, gdy w trakcie rozmowy przy rocznicowej okazji wiersz jej syna zacytowałem z pamięci.
Ostatni żywi bohaterowie
Odpowiadając w "Wiadomościach TVP" za relacjonanie wspomnianej już 50. rocznicy, miałem okazję rozmawiać m.in. z kombatantem, który specjalnie na obchody przejechał po raz pierwszy po wojnie do Polski. Z Australii.
Dobiegającą już wtedy osiemdziesiątki Zofię Korbońską nagrywałem wtedy w mieszkaniu na Saskiej Kępie, mając rzadką w pracy dla programu informacyjnego świadomość obcowania z żywą historią. Zdumiewała jej świetna pamięć i przenikliwość analiz, nie tylko samego Powstania dotyczących. Bezcennym rozmówcą okazywał się również Kazimierz Leski "Bradl", podczas okupacji emisariusz Polski Podziemnej, ojciec znakomitego dziennikarza Krzysztofa, z którym miałem przyjemność pracować w "Gazecie Wyborczej" jeszcze w czasach, gdy obaj staraliśmy się, żeby reprezentowała całą Polskę posierpniową. Znakomity dar przekazywania swoich przeżyć przed kamerą demonstrował też Bronisław Troński, autor wielu książek o warszawskiej insurekcji.
Praca nad prezentacją 50-lecia Powstania na antenie nie przebiegała jednak bez napięć. Obsesyjnie pragnący pluralizmu na antenie szef "Wiadomości" Adam Pieczyński - co i rusz domagał się ode mnie pokazywania "obchodów alternatywnych". Ponieważ ówczesna opozycja - a ściślej przeciwnicy zarówno rządu SLD-PSL, jak obozu prezydenta Lecha Wałęsy - nie kwapili się ich organizować, rzeczowo odpowiedziałem, że gdy tylko takie będą, bezzwłocznie dam je na antenę. Rychło zresztą trafił się piękny przemarsz zwolenników Jana Olszewskiego z kościoła św. Krzyża pod pomnik akowskiego kapelana Stefana Wyszyńskiego z rozwiniętymi sztandarami, więc pęd szefa do wielobarwności został zaspokojony. Dziś jego tendencję wspominać można z sentymentem, gdy w stacjach telewizyjnych pokazuje się głównie swoich.
Wtedy jednak trzymałem się zasady, że głównymi bohaterami materiałów o uroczystościach pozostać mają kombatanci a nie politycy. Tych ostatnich oczywiście to nie zachwycało, ale ciężar odbierania telefonów od nich wziął na siebie Pieczyński.
Gdy obchody trwały już pełną parą, spytałem zresztą jednego z kombatantów, czy czuje się głównym bohaterem uroczystości. Zaaferowany, odpowiedział, że bohaterem się nie czuje, spełniał wtedy swój obowiązek. Nic dodać, nic ująć. I tak to dałem na antenę. Jedna z łączniczek po wypowiedzi do kamery kilkakrotnie prosiła mnie, żeby oprócz imienia i nazwiska oraz nazwy zgrupowania podać w serwisie jej pełny pseudonim: "Iśka - Szczeniak". Powtarzała to wiele razy, a ja skrupulatnie zanotowałem. Dla bohaterów była to przecież pierwsza od pół wieku okazja, by w ten sposób zaistnieć. Za sprawą nieubłaganej biologii dla wielu zarazem ostatnia.
Warszawski powstaniec, którego uczeń wprowadził Polskę do NATO
Powstańcy najbardziej interesowali telewidzów, ale sensy polityczne 50. rocznicy wykraczały daleko poza krajową rywalizację partii. Spodziewano się wtedy, że do Polski przyjedzie Borys Jelcyn i przeprosi za bierność armii radzieckiej, czekającej nad Wisłą aż dopali sie Warszawa. Byłby to gest na miarę Willy'ego Brandta, kanclerza Niemiec klękającego pod warszawskim pomnikiem. Dziś, gdy czołgi Władimira Putina rozjeżdżają Ukrainę, nadzieja ta wydaje się utopią, ale warto pamiętać, że kiedy demokraci powstrzymali stalinowski pucz w sierpniu 1991, sam mecenas Jan Olszewski mówił ze wzruszeniem na spotkaniu Komitetów Obywatelskich:
- Rosja ma dziś dla nas szczerą, przyjazną twarz Jelcyna.
Jednak w cztery lata później prezydent Jecyn do nas nie przyjechał, by wykonać spodziewany gest pojednania, wysłał szefa administracji Siergieja Fiłatowa, który wygłosił drętwą mowę.
Przybył za to do Polski wprawdzie nie sam Bill Clinton - polityczny wychowanek powstańca warszawskiego Zbigniewa Pełczyńskiego, który w renomowanym Oksfordzie uczył przyszłego promotora przyjęcia Polski do NATO geopolityki i meandrów Europy Środkowo-Wschodniej - ale jego zastępca, demokratyczny wiceprezydent Al Gore, późniejszy pokojowy noblista. Przyleciał, żeby złożyć kwiaty na usytuowanym na wiejskim cmentarzu na skraju podwarszawskich Łomianek grobie alianckich lotników, zestrzelonych, gdy daremnie nieśli pomoc Powstaniu Warszawskiemu. Ponieważ wciąż było gorąco, a w kraju klęska suszy, na kolegium "Wiadomości TVP" zażartowałem, że zgłaszam temat przeciwpożarowy: "Gore w Łomiankach". Upał był tak straszny, że nie wszyscy załapali o co chodzi. Za to wizyta Clintonowego zastępcy przynajmniej nie stała się wielkim rozczarowaniem, jak przyjazd wspomnianego rosyjskiego biurokraty. Natomiast filmowanie na wiejskim cmentarzu stanowiło dla mojej ekipy prawdziwą próbę kunsztu, bo chodziło o to, żeby rejestrując wydarzenie nie podeptać dosłownie grobów, ale też nie wejść w paradę wzmożonej ochronie, nie tylko polskiej, ale amerykańskiej. Artyści sztuki telewizyjnej poradzili sobie jednak, a zdjęć związanych z Powstaniem nigdy nie traktowali jak zwyczajnego tematu.
Zaś Bill Clinton okazał się pojętnym uczniem powstańca Zbigniewa Pełczyńskiego, kiedy w pięć lat po wizycie Gore'a w Polsce wprowadzał nas do NATO, zgodnie ze wskazówkami swojego mentora w sprawach polityki wschodniej. Rangę tego aktu doceniamy dopiero po 24 lutego 2022 r, kiedy to artykuł 5. Traktatu Waszyngtońskiego, zobowiązującego wszystkich sygnatariuszy Sojuszu Atlantcykiego do obrony wzajemnej w wypadku zewnętrznej napaści na któregokolwiek z nich, stał się rzeczywistą, a nie teoretyczną rękojmią naszego bezpieczeństwa.
Dlaczego Bór-Komorowski dwukrotnie wracał do ojczyzny
Potęga mediów ujawniła się przy okazji przewiezienia szczątków gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego do Polski, chociaż tym razem nie o "Wiadomości" chodziło. Sfilmowałem już uroczystość powitania prochów bohatera przez Kompanię Honorową Wojska Polskiego na Okęciu, gdy na płytę lotniska wpadł spóźniony ze swoją ekipą wiekowy redaktor z Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego Maciej Piekarski. Jak zawsze elegancki, w muszce pod szyją pomimo upału, poszeptał coś na stronie z oficerami, znającymi go z licznych kombatanckich capstrzyków.
W chwilę później urnę z prochami ponownie załadowano do samolotu. I powtórzono całą ceremonię, co do szczegółu. I tak za sprawą redaktora Piekarskiego z WOT gen. Bór-Komorowski aż dwukrotnie wracał do ojczyzny.
Wizyta na Powązkach w roku Orwellowskim
Gdyby we wczesnych latach 80, kiedy na Powązki chodziło się 1 sierpnia o godzinie "W" zapalić znicze, wypatrując zarazem szwendających się tam tajniaków, ktoś mi powiedział, że 50. rocznicę Powstania przyjedzie mi relacjonować już w wolnej Polsce dla głównego dziennika telewizji - pewnie bym się roześmiał. Doskonale pamiętam ponury klimat na rocznicę 40, kiedy to w znanym z George'a Orwella roku 1984 do nastroju dostosowała się nawet pogoda. Demonstracje uliczne podziemnej Solidarności już się wtedy nie udawały i cmentarz okazywał się literalnie jedynym miejscem, gdzie można się było spotkać w szerszym niż prywatne gronie. Władza - jeśli pominąć natrętną czasem obecność wspomnianych panów, jeszcze smutniejszych niż reszta uczestników - nie przeszkadzała.
Czytelnikom Romana Bratnego, którego powieść "Kolumbowie. Rocznik 20" dała przedtem nazwę pokoleniu, przeszkadzało za to jego publiczne poparcie dla stanu wojennego i opluwający opozycję, a literacko nie dorównujący "Kolumbom..." utrzymany w brukowej tonacji "Rok w trumnie". Doskonale pamiętam ówczesne oburzenie i zawód. Wiele lat przyszło nam poczekać na wspomnienia pierwowzoru literackiej postaci Kolumba, Stanisława Likiernika, w wolnej już Polsce opublikowane na łamach "Opinii". Prawdziwy, a nie fikcyjny Kolumb, po próbach ułożenia sobie życia w tuż powojennym kraju, wobec wzmożonego zainteresowania Urzędu Bezpieczeństwa jego osobą w okolicznościach, które mogłyby stać się kanwą filmu sensacyjnego, opuścił Polskę przez zieloną granicę. Przez Czechosłowację i Niemcy dotarł do Francji, gdzie - podobnie jak jego kolega z AK Zbigniew Pełczyński w Wielkiej Brytanii - studiował później nauki polityczne. Zamiast jednak uczyć po nich geopolityki przyszłych prezydentów - został dyrektorem w koncernie Philips. Pomimo dekad, spędzonych przez autora za granicą język wspomnień Likiernika stanowi wzór piękna współczesnej polskiej mowy.
Zarówno prawdziwy Likiernik, jak fikcyjny Kolumb służyli w Kedywie AK. Jeszcze w latach 80 bohaterów tej formacji zdarzało się spotkać nie tylko 1 sierpnia, ale w okolicznościach całkiem prozaicznych.
Wtedy to jeszcze pasażerowie czekali na postojach na taksówki, a nie odwrotnie. W studenckim gronie wracaliśmy z dziewczynami ze Starówki z modnego wówczas "Bazyliszka". Gdy na postoju już mieliśmy do taksówki wsiadać, jacyś starsi panowie zaczęli się wykłócać, że byli pierwsi. Też jak widać, dopiero co wyszli z restauracji. Od słowa do słowa, wymiana zdań się zaostrzała.
- Ja byłem w Kedywie, a wy nawet nie wiecie, co to takiego - rzucił jeden z mężczyzn.
- Wiemy - zareplikowałem: - Kierownictwo Dywersji Armii Krajowej.
Wypity alkohol nagle jakby wyparował z głowy rozmówcy. Starszy pan przyjrzał mi się bacznie.
- A skad ty to wiesz?
- Władysław Bartoszewski. Dni walczącej stolicy. Wydawnictwo Krąg, Warszawa 1984 - z wprawą studenta polonistyki podałem pełny adres bibliograficzny, włącznie z nazwą drugoobiegowej oficyny.
W mgnieniu oka sytuacja zmieniła się diametralnie, z konfliktowej na kordialną. Tyle, że przekomarzanie się wciąż trwało: tylko teraz każda ze stron pragnęła kurtuazyjnie odstąpić drugiej prawo wstępu do taksówki. Nie muszę chyba dodawać, że to starszy pan z Kedywu wraz z kolegami odjechał z postoju pierwszy. Inaczej przecież być nie mogło.
Warszawa jak Mariupol
Pamięć o Powstaniu Warszawskim zyskuje teraz kolejną bolesną aktualizację, jakby tych dotychczasowych było mało. To pierwsza rocznica insurekcji, którą przyjedzie nam obchodzić w sytuacji, gdy trwa wojna w sąsiednim kraju.
Od napaści rosyjskiej na Ukrainę 24 lutego br. naszą wschodnią granicę przekroczyło 4,7 mln uchodźców. Polacy przyjmują ich tak, jak przed 78 laty mieszkańcy niezliczonych wsi i miasteczek Generalnej Guberni przygarniali zwolnionych z pruszkowskiego obozu albo docierających do nich innymi drogami warszawiaków.
Na plakatach, których celem jest wzbudzenie współczucia i empatii wobec ukraińskich uchodźców, chociaż tych akurat przymiotów społeczeństwu polskiemu w momencie próby nie zabrakło, jak dowodzi szeroka i szczera akcja humanitarnej pomocy - tragedię Mariupola przyrównuje się do dramatu Warszawy z 1944 r. Dla Polaków to wciąż metr sewrski heroizmu i poświęcenia, ale też memento, żeby podobna klęska nigdy się nie powtórzyła. W tym, żeby równocześnie czcić bohaterów wydarzenia i apelować, by nigdy więcej nic podobnego nie miało miejsca, nie ma paradoksu. Na tym polega polska tożsamość, dla której kolejne traumy skutecznie budowały mądrość zbiorową. Zaś dzisiaj również - jak pokazuje nasza pomoc dla uchodźców - zrozumienie i współczucie wobec innych.
Jak podkreśla m.in. Norman Davies, tragizm zburzenia Warszawy w 1944 r. i śmierci prawie ćwierć miliona jej mieszkańców wpłynął na powściągliwe reakcje polskiego społeczeństwa w toku kolejnych przełomów historycznych, kiedy to - zarówno w 1956 r. jak w okresie 1980-81 - potrafiliśmy osiągać wspólne cele, unikając zarazem losów najechanych przez radzieckie czołgi Węgier i Czechosłowacji. Kolejne pokolenia wyciągnęły wnioski z dziejowego dramatu. Za ich sprawą ofiara krwi z 1944 r. przygotowała - to nie paradoks - pokojową ale i zwycięską drogę Solidarności, za którą jesteśmy powszechnie podziwiani w świecie.
Fot: Paweł Małaczewski
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie