
Data 1 września 1939 r., dla Polaków oznaczająca nie tylko rozpoczęcie II wojny światowej, ale początek końca naszej suwerennej państwowości, odrodzonej potem dopiero po półwieczu, wymaga od kolejnych rządzących subtelnego i wrażliwego podejścia, aby związany z nią oficjalny przekaz nie stał się trywialny. W tym roku władza ten egzamin oblała, chociaż program obchodów nie wydawał się chybiony.
Wieluń okazuje się idealnym miejscem, żeby rocznicę hitlerowskiej napaści tam właśnie uczcić. Nad ranem 1 września 1939 r. bomby spadły na oznakowany wieluński szpital. W niewielkim polskim mieście niemiecka Luftwaffe urządziła sobie złowrogi poligon. Salwy z pancernika Schleswig-Holstein, których kakofonia otwierała II wojnę światową, wymierzone były w polską placówkę wojskową na Westerplatte, później bohatersko bronioną przez siedem dni. Natomiast w Wieluniu zginęli cywile, stanowiący aż do końca wojny zdecydowaną większość polskich ofiar, jak słusznie w dzień rocznicy przypomniał tam prezydent Andrzej Duda. Ale na tym pochwały się kończą.
Kontrowersyjnym za to elementem jego przemówienia okazało się dramatyzowanie w kwestii sytuacji na wschodniej granicy.
Wrzesień 1939 r. stanowi dla Polaków rozdział historii na tyle bolesny i dramatyczny, że wszelkie próby jego uwspółczesńiania i przymierzania do bieżących dyplomatycznych przecież problemów okazują się ryzykowne.
Tym bardziej, jeśli dramatu koczujących na granicy białoruskiej imigrantów nie umie rozwiązać ani nawet załagodzić rząd, wywodzący się z tego samego, co prezydent obozu politycznego.
Niedawno słyszeliśmy przecież, że sytuacja znajduje się pod kontrolą. Teraz do jej rozładowania niezbędny okazuje się stan wyjątkowy na terenach przygranicznych. Jego restrykcje dotkną nie funkcjonariuszy reżimu Aleksandra Łukaszenki, odpowiadającego za ekspediowanie imigrantów, żeby zachodni sąsiedzi mieli z nimi kłopot - lecz miejscową ludność.
Zaś manewry "Zapad", niezależnie od nieczystych intencji władz rosyjskich i białoruskich, jakie z nimi się wiążą, okazują się tylko drobnym zadrażnieniem w porównaniu z realizacją niemieckiego planu agresji "Fall Weiss" sprzed 82 lat.
Zestawienie kwestii tak niewspółmiernych wiąże się z ryzykiem pomniejszenia rangi rocznicy tragedii wrześniowej. Powinna ona służyć uczczeniu pamięci bohaterów sprzed lat i pogłębianiu historycznej wiedzy.
Zapowiedź stanowczej ochrony granic państwa mieści się w każdej prezydenckiej i rządowej polityce jako element oczywisty. Gorzej, że doraźna publicystyka władzy wiąże te kwestie, nawet w rocznicowym prezydenckim przemówieniu, z piętnowaniem krytyki poczynań rządzących. Nie każdy, kto kwestionuje ich detale, szkodzi obronności Polski, co wydaje się oczywiste.
1 września nie był zatem właściwą datą ani Wieluń odpowiednim miejscem, żeby Andrzej Duda krytykował tych, co jego zdaniem zniesławiają pełniących służbę na granicy funkcjonariuszy. Lepiej było wyrazić im uznanie, że się starają i za ich trud podziękować.
Zważywszy, że we wrześniu 1939 r. polski prezydent, rząd i naczelne dowództwo wojskowe uciekli z kraju do Rumunii, pozostawiając własnemu losowi walczących żołnierzy i cierpiącą ludność cywliną - żadna władza nie powinna budować własnego prestiżu wokół tej pierwszej wrześniowej daty z kalendarza.
Nie czcimy bowiem 1 września mądrości politycznej ani odwagi ówczesnych sterników nawy państwowej, bo też na to nie zasłużyli, by ich honorować, skoro na szosie na Zaleszczyki pozostawili swój honor właśnie. Nie przygotowali jak należy kraju do wojny, ani nie zostali z obywatelami do końca.
Na upamiętnienie zasługuje bohaterstwo cywilnego prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego, bez którego ofiarności heroiczna i zaskakująca, dla samych Niemców nawet, obrona stolicy nie miałaby miejsca. Nigdy za wiele słów uznania i honorów dla żołnierzy, broniących Westerplatte i Helu, ginących nad Bzurą i pod Kockiem. Wizna i Gdynia oraz setki innych redut i polnych żołnierskich mogił wyznaczają szlak polskiego września. Ludność cywilna warszawskiej Ochoty stawiająca na barykadach, jak na Opaczewskiej, opór niemieckim zagonom pancernym, próbującym z marszu zająć miasto, współtworzyła polską historię w sposób niedostępny dla pogubionych dowódców.
Jednak jak zauważa Norman Davies w "Bożym igrzysku": "Kampania wrześniowa bardziej jest znana z legend niż z faktów (..). Wszystkie popularnie napisane historie kampanii wrześniowej malują obraz "dzielnych ale głupich" ułanów szarżujących konno na niemieckie czołgi. (..) Tu i ówdzie odcięte szwadrony polskiej kawalerii, zaskoczone przez czołgi, wbrew rozkazom próbowały się przebijać tradycyjnym sposobem. Dla kawalerzystów było to - poza poddaniem się - jedyne wyjście. (..) Jak przekonali się później Niemcy na własnej skórze podczas kampanii rosyjskiej, w warunkach frontu wschodniego, jednostki kawalerii wcale nie były przeżytkiem. Kawaleria Armii Czerwonej przez cały okres wojny udzialała poważnego wsparcia jednostkom pancernym i piechocie. Polacy byli rzeczywiście odważni, ale czy byli głupi? Nie spodziewali się nigdy, że pozostaną osamotnieni wobec wroga: zostali opuszczeni przez własnych sprzymierzeńców" [1]. Te słowa brytyjskiego historyka oddają sprawiedliwość bohaterom polskiego września 1939 r. Ale też przypominają, że wrogów mieliśmy wtedy blisko i konkretnych, zaś sojuszników daleko a przy tym zawodnych.
Prawdy o wrześniu 1939 r. nigdy za wiele, ją właśnie rekomendować można - zamiast doraźnej propagandy - rządzącym na użytek przyszłych rocznic. Być może chcieli dobrze, a wyszło jak zawsze...
[1] Norman Davies. Boże igrzysko. Przedświt, Warszawa 1987, s. 28-29
Jesteś świadkiem ważnego zdarzenia lub wypadku? Napisz do nas [email protected]
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie