
Wywiad z dr hab. Leszkiem Moczulskim w setną rocznicę Bitwy Warszawskiej.
Redakcja: Zbliża się setna rocznica bitwy pod Warszawą z sierpnia 1920 roku, określana zwyczajowo „Cudem nad Wisłą”. Dla większości rodaków jest ona symbolem wielkiego militarnego zwycięstwa oręża polskiego. W jaki sposób Pana zdaniem należałoby upamiętnić to wydarzenie?
L. M.: Oczywiście, Bitwa Warszawska zasługuje na godne upamiętnienie. Ale, moim zdaniem – przede wszystkim przez solidne i rzetelne prace naukowe. Akademie, pomniki – to sprawa drugorzędna. Aby zrozumieć to, co wydarzyło się na przedpolach Wisły sto lat temu, trzeba dobrze poznać historię całej wojny polsko-bolszewickiej. A jak jest obecnie? Być może to będzie zaskakujące odkrycie, lecz po trzydziestu latach istnienia III RP ciągle brakuje pieniędzy na szczegółowe badania tamtej wojny, oparte na źródłach. Zachowały się dokumenty z tego czasu, niezbędne zarówno dla analiz naukowych jak i popularnych publikacji, od ponad ćwierć wieku fragmentarycznie wydawane z inicjatywy półprywatnej, lecz wszystkie prośby i wnioski o dofinansowane tej cennej inicjatywy trafiają do kosza. Co za tym idzie, brakuje rzetelnych publikacji dotyczących tego okresu. Tymczasem coraz częściej słyszymy o budowie jakichś łuków triumfalnych i innych pomników. W takich sytuacjach budzi się we mnie zdumienie, a nawet złość. Znów obchodzić i chwalić będziemy wydarzenie, którego ani celebrujący dostojnicy, ani szersza opinia publiczna ani nie zna, ani nie rozumie. Będzie mowa o cudzie, którego nie było, zapomni się o myśli, trudzie i krwi – którą to kosztowało, o uzyskanych skutkach – także podstawowych, które działają do dziś. Gdyby nie to zwycięstwo, rozmawialibyśmy zapewne po rosyjsku. Pomniki tego nie wyjaśnią, ani nie załatwią.
− Dlaczego? Przecież Bitwa Warszawska ciągle nie jest upamiętniona materialnie, a Polacy bardzo lubią pomniki…
− Proszę panów! Ja też lubię kwieciste skwery, oryginalne budynki, dobrą architekturę - wszystko bez związku z wielkimi wydarzeniami historycznymi. Jeśli jednak znaczące w dziejach fakty i osoby są nieznane i pomijane, to stawianie jakichś pomników na ich część wydaje się groteskowe. Trzy dekady po upadku PRL-u historia wojny z lat 1918–1920 jest ciągle tajemnicza, często przekręcana, przedstawiana w nieprawdziwym świetle. Brakuje zbiorów dokumentów i prac opartych na materiale źródłowym, bo nikt nie jest zainteresowany ich wydawaniem. Nie przynoszą zysku. Brakuje obiektywnych monografii. Wini się obcych, głównie Żydów i Anglików, że narzucili nam linię Curzona, a w 1920 r. odmawiali pomocy. Trudno zaprzeczyć, że ukazują się również wartościowe prace, lecz często nie dostrzega ich ani opinia publiczna, ani kręgi interesujące się historią. Przykłady? Nie tak dawno prof. Grzegorz Nowik wydał owoc pracy paru dziesiątków lat, książkę „Odrodzenie Rzeczypospolitej w myśli politycznej Józefa Piłsudskiego 1918-1922”, niedostrzeżoną na rynku. Kto by tam miał głowę i czas czytać taką cegłę (rzeczywiście, ponad 500 stron). Lepiej wydać erotyczną zagadkę: ileż to kochanek miał niejaki Piłsudski. A może najpierw warto wyjaśnić, co się naprawdę zdarzyło?
- Ogólnie to wszyscy wiedzą…
- Bardzo ogólnie. Po pierwsze, było to już drugie powstrzymanie bolszewickiej inwazji. Pierwsza, o kryptonimie „Wisła”, rozpoczęła się 16 listopada 1918 r., doprowadziła do zajęcia Mińska i Wilna, zatrzymały ją dopiero w lutym 1919 r. pośpiesznie formowana wojska polskie. Strach pomyśleć, co by się stało, gdybyśmy przyjęli preferowany przez Komitet Narodowy Polski (funkcjonujący w Paryżu) pomysł, aby to Kongres Pokojowy – obradujący od stycznia do czerwca 1919 r., powołał Państwo Polskie i jego rząd. Druga – półtora roku później, rozpoczęła się w zupełnie innej sytuacji. Wojna domowa w Rosji zakończyła się, Czerwoni wygrali na wszystkich frontach, mocarstwa zachodnie wycofały się z interwencji, resztki białogwardzistów schroniły się na Krymie, licząc czas na godziny. Na Kremlu zapadła decyzja: rewolucja wewnętrzna zakończona, teraz pora na zewnętrzną, światową. Nie była to wielka tajemnica; zamiast demobilizować, bolszewicy powiększali i dozbrajali armię.
Piłsudski uderzył pierwszy. Zdobył Kijów, szykował uderzenie wzdłuż Dniepru na północ. Nie zdążył. Bolszewicy skierowali silne odwody na Ukrainę, w czerwcu rozpoczęli ofensywę, Armia Konna przedostała się na polskie tyły, konieczny był głęboki odwrót, aby odbudować front. 4 lipca rozpoczęła się główna ofensywa rosyjska, dowodzona przez Tuchaczewskiego, półtora miesiąca później dotarła pod Warszawę. Ale to nie był jej punkt docelowy.
– Jak to!! Przecież…
- Warszawa była celem, ustalonym w planie operacji, przyjętym na naradzie polityczno-militarnej w Smoleńsku 10 marca 1920 r. Oba Fronty – zachodni (białoruski) i południowo-zachodni (ukraiński), miały koncentrycznie uderzyć na Warszawę. Plan zmieniono 20 lipca. Błędnie oceniono sytuację. Bolszewicy byli przyzwyczajeni, że pierwsze zwycięstwo rozstrzyga o wszystkim. Kołczak i Denikin ruszyli na Moskwę, lecz po przegraniu pierwszej bitwy ich wojska rozsypywały się i uciekały prawie bez walki. Czerwoni mieli zresztą własne, identyczne doświadczenia, co spowodowało, że zaczęli w każdej dywizji formować zagroditielnyj otriad – którego zadaniem było rozwijanie kordonu na tyłach i strzelanie – także z karabinów maszynowych, do uciekających własnych żołnierzy. Zakładali, że z Polakami będzie tak samo. Tymczasem oddziały polskie cofały się na rozkaz i w porządku.
Otóż, nowy plan zakładał (podobnie, jak niektórzy politycy w Warszawie), że Polacy są już pokonani, dlatego wojska nacierające przez Białoruś tylko częścią sił ruszą na Warszawę, gdy większość nacierać będzie wprost na zachód, w kierunku granicy niemieckiej. Natomiast dwie armie operujące na Ukrainie (XII i XIV) uderzą na Lwów i przez Karpaty wkroczą na Słowację, Węgry, a dalej na Bałkany i może nawet do północnych Włoch. Dzisiaj popularne jest przekonanie, że to z winy Stalina i Budionnego, zamiast na Warszawę, bolszewicy z Ukrainy skierowali się na południowy zachód. To nieprawda, wymyślona później przez Stalina, jako zarzut przeciwko Trockiemu, który miał być głównym winowajcą. Decyzje dotyczące całej wojny podejmowała trójka urzędująca w Moskwie: Lenin, Trocki i Naczelny Wódz Kamieniew, dowódcy frontów i armii tylko je wykonywali.
Był jeszcze jeden, i to ważniejszy powód do zmiany planu. 24 maja 1920 r. w Berlinie został podpisany tajny układ niemiecko-bolszewicki o charakterze sojuszniczym, dotyczący nie tylko współpracy politycznej, lecz również militarnej i gospodarczej. 5 lipca – dzień po ruszeniu ofensywy Tuchaczewskiego, uzupełniono go, zaciskając współpracę. Ustalono m. in. powrót do przedwojennej granicy rosyjsko-niemieckiej, a Niemcy obiecali, że przystąpią do wojny po stronie bolszewickiej, gdy tylko pierwsze oddziały Czerwonej Armii dotrą do ówczesnej granicy Rzeszy.
- Skąd Pan to wie?
- Przeczytałem w tomie dokumentów polsko-węgierskich, wydanym cztery lata temu przez Naczelną Dyrekcję Archiwów Państwowych, przygotowanym przez Endre Laszlö Varga i Grzegorza Nowika. Węgierski attaché w Berlinie dotarł do tego tajnego dokumentu. Ponieważ Węgrzy traktowali nas jak najbliższych przyjaciół (chcieli nam na pomoc przesłać całą kawalerię!), przypuszczam, że wiadomość ta dotarła do Piłsudskiego.
Lecz spójrzmy na sytuację, jaka wytworzyła się w połowie sierpnia. Tuchaczewski dysponował czterema armiami i korpusem kawalerii, łącznie równowartością dwudziestu dywizji piechoty i dwu kawalerii. Cała IV. Armia, prawie nie napotykając oporu, poprzedzana jazdą Gajchana nacierała wzdłuż granicy Prus Wschodnich, dochodząc już do Drwęcy, granicznej rzeki w latach 1815-1914, Najsilniejsza XV. Armia atakowała w stronę Torunia, zamierzała przekroczyć Wisłę we Włocławku, zdobyć Płock. III. Armia podążała za nią prawym brzegiem Wisły, osaczając od północy i wschodu Modlin; jedna jej dywizja przeszła na południowy brzeg Bugu, atakując przedmoście Warszawy. Główne uderzenie na stolicę wykonywała XVI. Armia. Tylko niewiele ponad jedną czwartą wojsk Tuchaczewskiego atakowała Warszawę. Takie ugrupowanie świadczyło dowodnie, że bolszewicy realizowali plan przyjęty 20 lipca: jak najszybciej dotrzeć do granicy niemieckiej i przekroczyć Karpaty. Ponadto, szykowano już wojska, które miały zająć kraje bałtyckie z Finlandią. W takim układzie Warszawa była celem ważnym, lecz drugorzędnym.
- Czy Lenin i Trocki oczekiwali wsparcia ze strony Niemiec? Były one przecież rozbrojone.
- Nie całkiem. Formacje niemieckie, dość długo po wojnie znajdujące się na Łotwie i Litwie zostały wprawdzie wycofane, lecz jeszcze nie wszystkie rozwiązano. Główny problem polegał na czymś innym. W chwili zakończenie wojny, Niemcy miały uzbrojenie kilkumilionowej armii i potężne zapasy. Część z tego przekazały zwycięzcom, lecz większość – w tym całą artylerie ciężka, czołgi i samoloty miały być zniszczone. Zwlekano z tym, w pierwszej dekadzie lipca 1920 r, w Spaa zebrała się Rada Aliancka, a problem tej broni należał do najważniejszych. Niepokoił się tym zwłaszcza premier brytyjski Lloyd George. Po podpisaniu Traktatu Wersalskiego, mocarstwa zachodnie zdemobilizowały swoje armie, Niemcy kończyły ten proces, lecz zwalniani z szeregów zasilali głównie rzesze bezrobotnych – a broń czekała. Pozwalało to pokonanym szybko odbudować swoje siły zbrojne, gdy zwycięzcy – zwłaszcza Anglicy, byli prawie bezbronni.
- Sami bolszewicy mieli nad nami przewagę.
- Już nie. W ofensywie zanikają siły, nie tylko z powodu strat bojowych. Atakujący zdobywa teren i musi go kontrolować. Tuchaczewski opanował rozległy obszar od Berezyny po Wisłę i musiał na nim zostawić jakieś siły okupacyjne – i to całkiem znaczne (na granicy łotewskiej pozostawił całą 48 dywizję!). Odbywało się to przecież kosztem frontu. Na początku lipca przewaga bolszewicka na całym froncie byłą znaczna, teraz – półtora miesiąca później, siły wyrównały się z pewną przewagą Polaków, wspartych – o czym się zapomina, siedmioma dywizjami ukraińskimi (na 22 polskie), wprawdzie o niższych stanach. Wielki wysiłek narodu przyniósł wyniki: walczące dywizje dostawały uzupełnienia, z ochotników uformowano nową dywizję i kilka doskonałych pułków kawalerii, zaczęła napływać pomoc z zachodu, najszybciej brytyjska broń i francuscy oficerowie. Wycofanym wcześniej oddziałom zapewniono parę dni odpoczynku. Kluczowy czynnik był jednak inny: większa część wojsk Tuchaczewskiego zaangażowana była na zachodzie, śpieszyła ku niemieckiej granicy, z każdym dniem oddalała się od pola nadchodzącej bitwy. Na południe od Bugu i Wisły, w rejonie Warszawy i nad Wieprzem, Polacy zgromadzili w dwu zgrupowaniach pięć armii - osiemnaście dywizji i silne zgrupowanie kawalerii, gdy bolszewicy dysponowali tylko jedną – XVI. Armią, sześcioma dywizjami (w tym jedną, podległą III. Armii). Do tego dochodziły trzy dywizje tej ostatniej, znajdujące się na północ od wspomnianych rzek oraz półtora-dywizyjną grupa osłonowa od południa. Przewaga zdecydowana, a powiększona przez ugrupowanie naszych wojsk. Pozwoliło to względnie łatwo obronić Warszawę i wykonać silną kontrofensywę znad Wieprza po Białystok i Prusy Wschodnie. Główne siły Tuchaczewskiego zostały odcięte. 45 tys. bolszewickich żołnierzy poległo, ponad 100 tys. wzięto do niewoli albo internowano w Prusach Wschodnich. IV. Armia i połowa XV. Armii zostały całkowicie zniszczone bądź internowane, pozostałe – rozbite i zdziesiątkowane, częściowo tylko przedostały się nad Niemen.
- Czy współautorem planu tej zwycięskiej bitwy był gen. Tadeusz Rozwadowski? W czerwcu tego roku Rada Warszawy odrzuciła wniosek dotyczący budowy jego pomnika. Słusznie? Rozwadowski był przecież szefem Sztabu Generalnego i odegrał ważną rolę podczas bitwy pod Warszawą.
− I nie tylko podczas tej bitwy. Po zwycięstwie warszawskim, gdy Naczelny Wódz Piłsudski bezpośrednio dowodził ofensywą, prowadzoną na północnym wschodzie, polecił Rozwadowskiemu – który był nadal szefem Sztabu, bezpośredni nadzór i kierowanie operacjami na froncie południowym. Po rozbiciu wojsk bolszewickich jeszcze w sierpniu i faktycznym zniszczeniu Armii Konnej, Polacy mieli tam bardzo dużą przewagę. Rozwadowski nie wykorzystał tego w pełni; dopiero w początkach października przekroczył ustaloną na wiosnę 1920 r. przez Piłsudskiego i Petlurę granicę polsko-ukraińską i zatrzymał się. Dość uzasadnione są podejrzenia, że była to decyzja polityczna. Jak wielu Polaków zamieszkałych we wschodniej Galicji, uważał Ukraińców za gorszych wrogów, niż Rosjanie czy Niemcy i był przeciwny utworzeniu państwa ukraińskiego. Być może jednak miało to być zatrzymanie chwilowe, zwłaszcza, że Naczelny Wódz mógł wymagać wznowienia ofensywy, a blisko połowa wojsk frontu południowego stanowiły dywizje ukraińskie (niemalże 50 tys. oficerów i żołnierzy), które kilka tygodni wcześniej broniły od wschodu polskiego Lwowa (i – samotnie, Zamościa!) przed atakującą ze wschodu XIV. Armią bolszewicką. Rozpoznający sytuację zagon korpusu kawalerii gen. Rómmla dotarł w październiku aż do Korostenia – niedaleko Kijowa (gdzie rozbił bazę przeładunkowa uciekających Rosjan), lecz rozejm polsko-sowiecki, podpisany w Rydze, zakończył wojnę. Samotni Ukraińcy ruszyli naprzód i początkowo odnieśli spore sukcesy, lecz ostatecznie musieli się wycofać - i zostali internowani w Polsce. Była to niewątpliwa zdrada sojusznika, Marszałek Piłsudski za to publicznie przepraszał.
Problem Rozwadowskiego był zgoła inny, dotyczy jego charakteru. To jeden z nielicznych, wyróżniających się austriackich dowódców, który mógł się pochwalić znacznymi dokonaniami. Nie przeszkodziło to, że w 1916 r., w połowie wojny, gdy takich ludzi monarchii bardzo brakowała, generał dostał najwyższe odznaczenie wojskowe i… przeniesiono go w stan spoczynku. Miał bardzo trudny charakter, nie szczędził krytyki swoim zwierzchnikom i sąsiadom na froncie, wywyższał się i pomiatał innymi, przywłaszczał sobie cudze zasługi. Ponadto, co było prawnie dozwolone, lecz w armii źle widziane, przed wojną, podczas wojny i po wojnie, bezustannie prowadził operacje finansowe, dorabiając się niemałego majątku. W czasach prezydentury Wojciechowskiego, gdy rozpoczęły się wielkie afery korupcyjne, także w wojsku (największe generałów Żymierskiego i Zagórskiego), Rozwadowski był również podejrzany, lecz – już po przewrocie majowym, sąd go uniewinnił. Piłsudski jeszcze w listopadzie 1918 r. mianował Rozwadowskiego dowódcą armii, obejmującej obrońców Lwowa oraz wojska idące im na odsiecz. Było to wielkie wyróżnienie, gdyż walki o to miasto stanowiły wówczas jedyny polski czynny front. Niestety, w ciągu kilku miesięcy generał pokłócił się z wszystkimi i Piłsudski wysłał go do Paryża, gdzie kierował Misją Zakupów Wojskowych. W krytycznym okresie wojny Wódz Naczelny wezwał go do kraju i 22 lipca 1920 r. mianował szefem Sztabu Generalnego. Zadecydowało, że Rozwadowski należał do nielicznej grupy generałów, przekonanych, że poradzimy sobie sami z najazdem bolszewickim. Nominacja była z wszech miar trafna – choć nowy szef Sztabu prawie natychmiast tak bardzo pokłócił się z gen. Weygandem – szefem Alianckiej Misji Wojskowej, że obaj generałowie przestali z sobą rozmawiać, a sprawy służbowe załatwiali pisemnymi notami – mimo, że pracowali w sąsiednich pokojach.
- To wtedy Rozwadowski uczestniczył w pracy nad planem Bitwy Warszawskiej?
- Niezupełnie, raczej go wykonywał. Plan kontrofensywy – zwany wówczas „wielką kombinacją” – czyli operacją decydującą o wyniku wojny, Piłsudski opracował 9 lipca – niespełna tydzień po rozpoczęciu ofensywy przez Tuchaczewskiego. Rozwadowski przebywał wówczas na wspomnianej konferencji w Spaa, bezskutecznie usiłując doradzać zdesperowanemu premierowi Władysławowi Grabskiemu. Plan przewidywał skupienie uderzeniowej grupy wojsk na południe od pasa natarcia bolszewików, przepuszczenie przed sobą gros ich wojsk (cztery armie polowe) i uderzenie na ich tyły, aż po północną granicę Polski, aby odciąć i zniszczyć główne siły wroga. Operacja przewidywała oparcie ofensywy o twierdzę, gdzie można było zebrać bezpiecznie niezbędne środki walki, osłonę od wschodu opartą o jakąś przeszkodę terenową i wcześniejszy krótki kontratak na prawe skrzydło nieprzyjacielskich wojsk Frontu południowo-zachodniego, aby zapewnić sobie spokój na tyłach. Piłsudski początkowo postanowił oprzeć swoje działania o Brześć nad Bugiem – najsilniejszą twierdzę rosyjską na ziemiach polskich, osłonić się od wschodu bagnami Polesia oraz linią okopów niemieckich, zbudowanych w latach 1915-16, uderzyć w stronę Nowogródka i Grodna, a przedtem zaatakować na Wołyniu Konną Armię, aby utraciła na te kilka dni zdolność bojową. W ten plan Piłsudski wtajemniczył Rozwadowskiego 25 lipca. Uderzenie w Armię Konną w rejonie Brodów udało się, lecz niespodziewania cofające się z Polesia oddziały polskie oddały bez walki Brześć. Przekreśliło to możność wykonanie w założonym terminie i miejscu całej operacji. Piłsudski przesunął ją za zachód i oparł o linię Wisły. Osłonę od wschodu zapewniał Bug, podstawę dawała twierdza w Dęblinie, zgrupowanie uderzeniowe skoncentrowano pod osłoną rzeki Wieprzy główna oś natarcia prowadziła z Kocka do Białegostoku i dalej do granicy Prus Wschodnich, poprzedzające uderzenie w wojska bolszewickie, nacierające z Wołynia, miała wykonać 1. Dywizja Legionów, a następnie dołączyć do grupy uderzeniowej. Ponieważ był jeszcze czas, bolszewicy musieli dojść do przygotowywanych pozycji polskich przed Warszawą, Piłsudski odłożył ostateczną decyzję do 6 sierpnia – który uznał za swój szczęśliwy dzień. Nie było żadnego ryzyka. Polski radio-wywiad działał doskonale, przechwytywane rozkazy dowództwa Frontu Zachodniego, stacjonującego w Mińsku oraz sztabów walczących armii do podległych im jednostek dawały pełen obraz ruchów i zamiarów bolszewików. Piłsudski nie przewidywał żadnych zmian w planie działania, musiał tylko zadecydować, które dywizje wybrać do grupy uderzeniowej. Nie było to łatwe, także z punktu widzenia psychologii społecznej, gdyż trzeba było je zabrać z walczących zgrupowań i wycofać do tyłu, co w opinii społecznej oraz w pozostałych oddziałach mogło stwarzać wrażenie, że jest to początek dalszego odwrotu. Ostatecznie, po bardzo ciężkiej nocy, zdecydował się zabrać z północnego odcinka frontu trzy dywizje 4. Armii – dwie wielkopolskie i jedną podhalańską, oraz z południowego 1. i 3. Dywizję Legionów. Był jednak pełen niepokoju. Wszystkie bez wyjątku rozważania strategiczne dość bogatej literatury przedmiotu twierdziły, że zgrupowanie uderzeniowe powinno być większe od osłaniającego, gdy on pozostawił w rejonie Warszawy i Modlina dziesięć dywizji (i dwie osłaniające skrzydła), a ofensywę miało rozpocząć pięć dywizji. 6 sierpnia rano przedstawił gen. Rozwadowskiemu swoją decyzję: wskazane dywizje należało natychmiast skierować na wyznaczone miejsca; środkowa dywizja grupy uderzeniowej ma się skupić w rejonie Kocka nad Wieprzem i nacierać w kierunku na Radzyń Podlaski – Łuków, po jej lewej stronie staną obie dywizje wielkopolskie, po prawej – Legionowe. Gen. Rozwadowski wysunął propozycję, aby kontrofensywę poprowadzić nie na tak szerokim, lecz w wąskim pasie przy Wiśle, aby zaatakować lewe skrzydło sowieckiej XVI armii – nacierającej na Warszawę, lecz Piłsudski ten pomysł odrzucił; nie chciał pokonać jednaj armii wroga, lecz odciąć i zniszczyć wszystkie cztery. Zgodnie z tym rozkazem Wodza Naczelnego, Sztab Generalny jeszcze 6 sierpnia po południu przygotował rozkaz nr 8.358 do bitwy i rozesłał go dowódcom dywizji, przewidzianym do kontrataku. Początek ofensywy wyznaczono na 15 sierpnia, Piłsudski ostatecznie przesunął go o jeden dzień, aby przedłużyć odpoczynek wojsk, lecz być może ważniejszym powodem była chęć, aby główne siły bolszewików przesunęły się jeszcze dalej na zachód, odchodząc od pola przyszłej bitwy. Rozwadowski pilnował działań w rejonie Warszawy, wszystkie istotniejsze decyzje podejmował w uzgodnieniu z Wodzem Naczelnym (rozmawiali przez telegraf trzy razy dziennie), zresztą po paru dniach Piłsudski powrócił do stolicy.
- Wielu autorów – i to dobrych historyków, podkreśla wielki wkład gen. Rozwadowskiego w zwycięstwo, a niektórzy uważają, że plan zwycięskiej bitwy przygotował gen. Rozwadowski jako szef Sztabu Generalnego.
- Niewątpliwie gen. Rozwadowski istotnie przyczynił się do zwycięstwa, sprawnie kierując Sztabem Generalnym – organem wykonującym decyzje podejmowane przez Naczelnego Wodza, lecz możemy wyliczyć niemałą grupę generałów, którzy zasłużyli się bardziej. Na literaturę, dotyczącą wojny polsko-sowieckiej, w decydującym stopniu wpłynęła polityka, zwłaszcza wroga radykalnemu skrzydłu niepodległościowemu. I to realizowana już od rewolucji 1905 r. Endecy podczas wojny światowej jawnie głosili, że Piłsudskie jest zdrajcą sprawy narodowej, gdyż Legiony walczyły po stronie mocarstw centralnych. Gdy stanął na czele odrodzonego Wojska Polskiego, uznawali go za szkodliwego dyletanta. Głośny publicysta endecki, prof. Stanisław Stroński, kiedy bolszewicy już podchodzili pod Warszawę, opublikował głośny artykuł „O cud Wisły”. Klęska (domyślnie z winy Piłsudskiego) była już nieuchronna, mógł nas uratować tylko cud. Po zwycięstwie warszawskim retoryka się zmieniła: cud zawdzięczamy Najświętszej Panience. Nie chcę wchodzić we wpływ czynników transcendentalnych na wydarzenia ziemskie; patrząc z pozycji militarnych, losy wojny rozstrzygnęło zrównanie poziomu sił obu przeciwników, błąd bolszewików, którzy uznali, że Polacy są już rozbici i wystarczy dotrzeć do granicy niemieckiej, aby rewolucję rosyjską przekształcić w światową oraz dobrze pomyślany i wykonany niewątpliwy plan Piłsudskiego. Już po wojnie ukazało się sporo prac wspomnieniowych, siłą rzeczy subiektywnych, pisanych głównie przez polityków opozycyjnych, gdyż politycy obozu niepodległościowego przez większą część dwudziestolecia zajmowali się głównie sprawami państwowymi czy wojskowymi. Przykładowo, wspomnienia z tego okresu wydał bardzo szybko Dmowski, „Pisma zbiorowe” Piłsudskiego (tylko wcześniej opublikowane) ukazały się dwa lata po jego śmierci. Źródłowe, przestrzegające kryteriów naukowych i względnie nieliczne, zaczęły się ukazywać dopiero od połowy lat ’30. Generalnie, w całym okresie międzywojennym, dominowały wydawnictwa stronnicze, mała kto z autorów sięgał do archiwów. Po wojnie, pod sowieckim nadzorem, nie tylko publikacje, lecz również programy szkolne i akademickie były otwarcie anty-piłsudczykowskie, czego wyraźne ślady trwają do dziś. W tych warunkach można upowszechniać różne mity, bardziej popularne u czytelników, niż prace źródłowe. Choć i te nieraz budzą poważne wątpliwości. Co do gen. Rozwadowskiego, prawica potrzebowała własnego bohatera, a z tymi było krucho. Za Generałem przemawiało, że był jedynym wyższym dowódcą, który na polach bitew nie zaznał nigdy klęski. Nawiasem mówiąc, głównie dlatego, że w dwuleciu wojny ponad rok spędził w Paryżu. Zresztą, sam dbał o własną legendę – i to z dużą przesadą.
- Co ma Pan na myśli?
- W archiwum znajduje się rozkaz nr 10.000, który jest oczywistym fałszerstwem. Gdy w 1924 r, Piłsudski przygotowywał swoją pracę dotyczącą roku 1920, aby skontrować książkę Tuchaczewskiego, nie znalazł tam rozkazu nr 8.358. z 6 sierpnia, lecz także wzmiankowanego wyżej nr. 10.000 – o którym nigdy nie słyszał. Poskarżył się o ten pierwszy w wywiadzie prasowym - zwłaszcza, że braków było więcej. Po prostu niektórzy oficerowie brali dokumenty na pamiątkę. Spowodowało to, że część tych archiwaliów oddano, uczynił to również gen. Rozwadowski. Wkrótce potem kierownictwo departamentu archiwalnego w MSWojsk. objął gen. Kukiel – historyk, znawca epoki napoleońskiej. Najwyraźniej wówczas ów fałszywy rozkaz nr. 10.000 był już w zbiorach. Ponieważ wszystkie te dokumenty, nobilitowane przez samą obecność w archiwum (do absurdu doprowadził to współcześnie IPN), traktowane są jako autentyczne i zawierające samą prawdę, Bogu ducha winny Kukiel na podstawie fałszywego rozkazu opisał taka bitwę warszawską, jaka się nigdy nie zdarzyła. Piłsudski dostał wówczas szału, potraktował autora tak brutalnie, że aż przykro czytać. Chyba najbardziej go ubodło, że jednoskrzydłowe uderzenie, które dotarło do granicy Prus, pod piórem generała - historyka przerodziło się w operację dwuskrzydłową, modnego wówczas wzorca Kann.
- To silny argument, ale czy wystarczający?
- Sama fałszywka jest wystarczającym dowodem. Składa się ze szkicu obrazującego operację oraz opisu przyjętego planu. Jedno i drugie sporządzone ręką gen. Rozwadowskiego. To jeden z powodów, że przez blisko sto lat uważa się ten dokument za rzeczywisty plan bitwy warszawskiej. Ja zajmuję się rokiem 1920 – wprawdzie z przerwami, od kilkudziesięciu lat, oglądałem ten szkic planu wiele razy i traktowałem go, jako autentyczny. Dopiero względnie niedawno, badając materiały źródłowe, w tym artykuł gen. Kukiela, poddałem ów szkic dokładnej analizie. Oto główne z licznych dowodów fałszerstwa.
(1) Na szkicu przedstawione jest uderzenie wojsk polskich z północnego zachodu na Ostrołękę i dalej. Otóż 8 - 9 sierpnia 1920 r., kiedy miał powstać ten dokument, bolszewicka IV. Armia nacierała już na Ciechanów i Działdowo, mając przed sobą drobne pod-oddziałki polskie, głównie miejscowe ochotnicze. Jeszcze w końcu lipca, gdy stosunki Rozwadowskiego z Weygandem były całkiem poprawne, we francuskiej misji wojskowej opracowano projekt kontruderzenia nad północna Narwią, ale go bardzo szybko porzucono.
(2) Na lewym skrzydle polskiego frontu, przy granicy Rzeczpospolitej, walczyła polska 1. Armia, lecz – począwszy od Grodna, wycofywała się ona na południowy zachód i ostatecznie broniła przyczółka warszawskiego. Na północ od Warszawy i Modlina, aż po granicę Prus Wschodnich, nie było żadnych liczących się wojsk polskich.
(3) W rozkazie nr. 10.000 na południowym skrzydle zgrupowanie uderzeniowe skupione jest tuż przy Wiśle i ma atakować południowy skraj bolszewickiej XVI. Armii. Taki pomysł przedstawił Rozwadowski 6 sierpnia rano Piłsudskiemu, lecz Naczelny Wódz go nie przyjął i szef Sztabu nie protestował. W przyjętym tego dnia planie bitwy, a także w rzeczywistości, jedynie lewoskrzydłowa polska 14 dywizja nacierała na Mińsk Mazowiecki – na tyłach atakującej Warszawę 8 dywizji bolszewickiej, a od zachodu nacierała 15 dywizja ze zgrupowania warszawskiego.
(4) Na szkicu rzekomego rozkazu nr. 10.000 bardziej na wschód nie ma jakichkolwiek wojsk polskich, dopiero linii Bugu broni 1 dywizja Legionów. W rzeczywistości cała reszta zgrupowania uderzeniowego, które przekroczyło szosę Warszawa-Brześć na wschód od Kałuszyna – a więc na głębokich tyłach XVI. armii, naciera na północny wschód w kierunku Drohiczyna i Białegostoku.
Dobijającym dowodem jest galeria podpisów, znajdująca się na lewej stronie tekstu rzekomego rozkazu. Konia z rzędem, a na dodatek skrzydła husarskie - pozłacane, temu, kto pokaże mi jakikolwiek ściśle tajmy rozkaz operacyjny specjalny, w tym przypadku podpisany rzekomo przez 16 osób (podpisów 4 osób, w tym gen. Weyganda, brakuje), w większości nie mający nic wspólnego z kontratakiem polskim znad Wieprza i to sporządzony – co Rozwadowski na początku zaznacza, w celu ich (w tym Wodza Naczelnego!) dokładnego poinformowania, na czym polega plan bitwy. Co za łaskawość!
- Wspomniał Pan o linii Curzona. Co tu zostało przekręcone?
- Samą nazwę stworzyli Sowieci, a z czasem powszechnie się przyjęła. Brytyjski minister spraw zagranicznych lord Curzon podpisał tylko ultymatywną notę brytyjską, wysłaną 12 lipca 1920 r. ze Spaa do Moskwy, lecz nie miał nic wspólnego z jej ustaleniem. W literaturze polskiej przeważa teza, że przyczynił się do jej określenia ówczesny szeregowy pracownik Foreign Office, pochodzący ze spolonizowanej żydowskiej rodziny Ludwik Niemirowski vel Levi Bernsztajn, późniejszy wybitny historyk brytyjski, uszlachcony jako lord Napier, autor ważnych dzieł m. in. dotyczących II wojny światowej, wyraźnie życzliwych dla Polski. Otóż miał ją wykreślić wedle granic etnicznych, a uczynił to stronniczo, ze szkodą dla Polski. Jedno i drugie nie jest prawdziwe. Jesienią 1919 r. Alianci doszli do wniosku, że należy uporządkować sprawy ziem, położonych we wschodniej Europie. Zgodnie z prawem międzynarodowym, sprawdzili, jakie granice uznawali. Brytyjczycy stwierdzili, że w 1795 r., bezpośrednio po 3 rozbiorze Rzeczpospolitej, uznali nową granicę Rosji1. Ponieważ Alianci szanowali swoje zobowiązania międzynarodowe i nie mogli decydować o terytoriach państwowych innych krajów, a poza tym byli sojusznikami białej Rosji i interweniowali na jej korzyść przeciwko bolszewikom, musieli tę granicę potwierdzić. Tak powstała tzw. linia 8 grudnia 1919 r. Nie miała nic wspólnego z podziałem etnicznym: w część południowej po stronie zachodniej w pasie przygranicznym przeważała ludność ukraińska i białoruska, w Grodzieńszczyźnie i Wileńszczyźnie polska. Alianci nie traktowali jej, jako granicy państwowej, lecz tymczasowe rozwiązanie terytorialne; ziemie leżące na zachód od niej uznali za bezsprzecznie polskie, a na terytoriach wschodnich miało rozstrzygnąć porozumienie polsko-rosyjskie. Rzeczywiście, takie negocjacje prowadził w Taganrogu wysłannik Warszawy gen. Karśnicki, lecz gen. Denikin nie chciał ustąpić nawet na cal i do porozumienia nie doszło. Linia 8 grudnia kończyła się przy dawnej granicy austriackiej. Rada Sojusznicza zajęła się również Galicją Wschodnią. Tylko w tych pracach uczestniczył Niemirowski-Bernsztajn. Zaproponowano trzy warianty granicy: wzdłuż Zbrucza i dwa położone po przeciwnych stronach Lwowa, lecz wszystkie korzystniejsze dla Polski, niż obecne rozgraniczenie. Ostatecznie, po długich wahaniach, alianci (a nie projektanci) wybrali wariant pierwszy.
W początkach lipca 1920 r. przybył do wspomnianą wyżej konferencję w Spaa premier Władysław Grabski, prosić o pomoc. Był to dobry ekonomista, lecz nie znał się całkowicie na polityce zagranicznej, przed wyjazdem z Warszawy nie konsultował się z nikim, nawet z ministrem spraw zagranicznych Eustachym Sapiehą. Zwrócił się do Francuzów o pomoc – i wtedy dopiero dowiedział się, że decydującą postacią konferencji jest premier David Lloyd George. Ten miał pretensję do Polaków, że wbrew żądaniom aliantów, wznowili wojnę z bolszewikami, gdy mocarstwa zachodnie przerwały interwencję, wycofały swoje wojska z Rosji i rozpoczęły rozmowy z wysłannikami Moskwy. Walijczyk rozumiał dobrze, że upadek Polski otwiera drogę bolszewikom do zachodniej Europy, lecz mimo to postawił ciężkie warunki, m. in. żeby wycofać wojska na linię 8 grudnia, ale także zrezygnować z plebiscytu na Zaolziu (gdzie zwycięstwo Polaków było przesadzone) i oddać decyzję w ręce mocarstw. Warto dodać, że w Spaa przebywał również premier CSR Benesz, który miał doskonałe stosunki z Francuzami i Brytyjczykami, bez porównania lepsze, niż Polacy. Grabski, po krótkich wahaniach, 10 lipca zgodził się na wszystko. Ponieważ Francuzi żądali, aby do noty dołączyć sprawę spłaty długów rosyjskich, Lloyd George zdecydował się wysłać ultimatum do Moskwy tylko w imieniu Wielkiej Brytanii. Zażądał, aby bolszewicy zatrzymali się na linii 8 grudnia i rozpoczęli rozmowy pokojowe z Polską. Ci nie usłuchali wezwania i przekroczyli tę linię, kontynuując wojnę. Wtedy Alianci zaczęli organizować pomoc wojskową dla Polski. Jako pierwszy przybył do Gdańska statek brytyjski z bronią,, a ponieważ niemieccy dokerzy odmówili jego rozładunku, Lloyd George polecił wykonać to angielskim żołnierzom, przekonał też przywódcę brytyjskich portowców Bevina (późniejszego ministra spraw zagranicznych w rządzie Labour Party), aby nie sabotowali załadunków. Broń ta bardzo przydała się podczas kontrofensywy sierpniowej. Do Warszawy przybyła też aliancka Misja Wojskowa, dowodzona przez gen. Weyganda.
- Panuje pogląd, że Lloyd George był wrogo nastawiony do Polaków.
-To nie takie proste. Zależy do kogo; z Paderewskim nieźle się porozumiewał. Miał niewątpliwie paskudny charakter, co zresztą załamało jego polityczną karierę. Wyglądało tak, że nie lubił nikogo, z wyjątkiem Winstona Churchilla. Przed wojną 1914 r. nazywano ich dwoma pięknymi Romeo, choć często przyszły premier krytykował przyjaciela bez racji. Gdy jednak Winston jako Pierwszy Lord Admiralicji sromotnie przegrał morską inwazję na Dardanele - za co wyrzucono go z rządu - i wylądował jako dowódca batalionu na biernym odcinku frontu (gdzie zajmował się głównie budową łaźni, gdyż uważał, że żołnierze niezbyt pięknie pachnieli), Lloyd uratował go. Właśnie wybrany premierem, mianował Churchilla ministrem Zaopatrzenia Wojskowego, a później nawet Ministrem Wojny. Lewicę w tym czasie reprezentowała w Parlamencie Partia Liberalna, a Lloyd George był na jej lewym, radykalnym skrzydle. Jest to dla nas o tyle istotne, że gdy w końcu 1915 r. Roman Dmowski przybył do Londynu, przeszła za nim z Petersburga fama, że to przedstawiciel Czarnej Sotni. Ocena grubo przesadna, przekazana przez Konstytucyjnych Demokratów, którzy w Dumie rosyjskiej byli głównymi przeciwnikami caratu, gdy polscy Narodowi Demokraci głosowali za rządem. Dla Brytyjczyków Dmowski mógł się ponadto wydawać dziwnym Polakiem. Od trzech pokoleń nad Tamizę przybywali emigranci z Polski, unikający jak ognia Ambasady Rosyjskiej i nie ukrywający swej nienawiści do carskiego zaborcy. Dmowski był całkowicie inny: miał paszport dyplomatyczny, wojażował pomiędzy ambasadami rosyjskimi w Londynie i Paryżu, propagował zwiększenie pomocy dla Rosji. Gdy Manifestem Dwu Cesarzy powołano z niebytu Królestwo Polskie, Francuzi i Brytyjczycy nie mogli zrozumieć, czemu Komitet Narodowy Polski, utworzony przez Dmowskiego w Lozannie, potępił tę decyzję – i to tydzień wcześniej, niż uczynili to Rosjanie.
- Na ogół twierdzi się, że Dmowski dobrze reprezentował nasz kraj na konferencji paryskiej. Okazał tam wielki talent dyplomatyczny.
- Szczególny talent, zważywszy, że nigdy, także podczas wielomiesięcznych obrad tej konferencji ani razu nie rozmawiał ani z Lloyd George, ani z Georges Clemeneau – premierami obu mocarstw, a z prezydentem Wilsonem tylko podczas wizyty w Waszyngtonie. Panowie spotykali się podczas obrad, kłaniali się sobie – i to wszystko. Piłsudski bardzo chciał, aby politycy wszystkich opcji, a zwłaszcza Roman Dmowski osobiście, współdziałali w obudowie państwa i jego rangi międzynarodowej. Oddał sprawy konferencji pokojowej i stosunki z mocarstwami zachodnimi dwom politykom, którzy wcześniej z nimi współpracowali – Dmowskiemu i Paderewskiemu. Stosunki tego ostatniego z całą Wielką Trójką koalicji były dobre, dziękował Lloyd George za utworzeni Wolnego Miasta Gdańska – etnicznie prawie całkowicie niemieckiego i włączenie go do polskiego obszaru celnego. Był jednak premierem – i tylko dorywczo dojeżdżał do Paryża z Warszawy. To powodowało, że faktycznym głównym przedstawicielem Polski na konferencji był Dmowski, który tam zachowywał się tak, jakby był samowładnym władcą Polski.
- Historycy sprzyjający Piłsudskiemu tego nie stwierdzają…
- W okresie międzywojennym dopiero zaczynali badania, skupiając się wyłącznie na ich działalności. Praktycznie żaden nie zajął się sprawami konferencji pokojowej. Do była domena badaczy, sprzyjających endecji. W okresie PRL dopuszczalna była lekka pochwała narodowej demokracji, gdy obóz niepodległościowy Piłsudskiego całkowicie potępiano. Poglądów tworzonych w tym półwieczu nigdy nie przełamaliśmy, wpływają one w niemałym stopniu na współczesną historiografię. A ponadto często bywają wstydliwe. Powołajmy się na jeden – o ogromnych konsekwencjach, lecz opisany przez samego Dmowskiego2.
Najpierw przedstawmy okoliczności. 7 maja 1919 r. alianci przedstawili Niemcom gotowy do podpisu projekt traktatu pokojowego; nie była to propozycja, tylko ostateczny tekst, który Niemcy powinni jedynie podpisać. Traktat określał granicę polsko-niemiecką tak, jak funkcjonowała w dwudziestoleciu, z wyjątkiem jej południowego odcinka, gdyż Polsce przyznano wschodnią część Śląska z Opolem aż po rzekę Nysę Śląską. Tym samym Rzeczypospolita otrzymała całe zagłębie górnośląskie, wówczas drugi co do wielkości w Niemczech ośrodek przemysły zbrojeniowego. Wraz z ogłoszenie rozejmu, produkcje przerwano, a pracownicy stali się bezrobotni. Przejecie tych ziem przez Polskę pozwalało na prawie natychmiastowe wznowienie produkcji – i to przy ogromnej podzięce mieszkańców. Polska w tym czasie nie miała ani jednej fabryki broni, trzeba ją było kupować na Zachodzie. Tak cenny nabytek pozwalał nie tylko rozbudować Wojsko Polskie, lecz także dozbroić armię ukraińską – co dawało znaczną przewagę nad bolszewikami.
10 maja sojusznicza Rada Najwyższa potwierdziła wszystkie żądania i zagroziła Niemcom, że jeśli nie podpiszą traktatu, mocarstwa będą interweniowały militarnie (na terenie Niemiec stacjonowało 40 dywizji alianckich, gdy Wehrmacht prawie w całości został już zdemobilizowany). Uznając sprawy zachodnie za rozwiązane, alianci – z inicjatywy Lloyd George – zajęli się wschodnimi, gdzie narastało nowe niebezpieczeństwo. Bolszewicy usiłowali opanować kraje bałtyckie i nacierali już na Libawę3, a na Ukrainie dotarli do Wołynia i nawet przekroczyli granicę Galicji. Z kolei Węgrzy – gdzie władzę przejęli komuniści Bele Kuhna, wtargnęli do Słowacji i zmusili do odwrotu wojska czeskie; obecny w Paryżu Benesz apelował o pomoc. Alianci postanowili interweniować militarnie. Wsparli Denikina (co mu pozwoliło rozpocząć ofensywę na Moskwę) i postanowili stworzyć silny front od Bałtyku do Morza Czarnego. Była w nim jednak jedna dziura – a mianowicie Galicja wschodnia, gdzie Haliczanie walczyli z Polakami. Ponieważ groziło, że bolszewicy przez ten obszar przedostaną się do Węgier i zaczną rozprzestrzeniać komunistyczną rewolucje na Bałkany, marszałek Foch domagał się, aby jak najszybciej zamknąć tę wyrwę. Lloyd George w pilnym trybie zwrócił się równocześnie do delegata Polski na Konferencję – Dmowskiego i do rządu w Warszawie z żądaniem natychmiastowego zawieszenia broni. Piłsudski docenił wagę sprawy: 24 maja rozejm został podpisany (prawie natychmiast zerwały go ukraińskie formacje frontowe).
Zapewne 22 maja (Dmowski nie podaje daty) delegata polskiego odwiedził Estme Howard - delegat brytyjski, bardzo życzliwy Polsce (wespół z delegatem amerykańskim, prof. Lord – historykiem XVIII w., doprowadził do zwrotu Pomorza Polsce4). W imieniu premiera żądał zawarcia rozejmu polsko-halickiego. Dmowski nie miał ani prawa, ani możliwości wpłynięcia na decyzję podejmowaną w Warszawie, lecz nie przeszkodziło mu to, aby stanowczo odrzucić wniosek. I to niegrzecznie, sposób obraźliwy, negujący honor Lloyd George (proszę przeczytać, co sam Dmowski w pamiętnikach napisał). Sprawiło mu to osobistą satysfakcję i przyniosło nieobliczalną szkodę Polsce. Obrażony Walijczyk, zgodnie ze swym przykrym charakterem, zamiast na obrażającym, wziął odwet na Polsce. Mimo, że był w tym czasie najostrzejszym przeciwnikiem Niemiec, niespodziewania dla nikogo, przygotował drobne poprawki do traktatu. Jedenaście dotyczyło Francji – i Lloyd George z nich kolejno rezygnował, ostatni – wprowadzający uprzednie przeprowadzenie plebiscytu na Śląsku, przyjęto - bo trudno było wszystkie odrzucić. Przypuszczano zresztą, że Polacy ten plebiscyt wygrają, gdyż na mapach niemieckich zaznaczano, że jest to obszar, gdzie dominuje język polski. Oba plebiscyty – w Prusach Wschodnich i na Śląsku, przeprowadzone w 1920 r. przegraliśmy.
- Wspomniał Pan o współczesnych historykach, mijających się z faktami.
- Proszę bardzo. Nie tak dawno ukazała się książka Andrzeja Nowaka – skądinąd autora paru wartościowych książek, poświęcona stosunkom polsko-brytyjskim w 1920 r.5. Obaj pracowaliśmy ma tych samych brytyjskich dokumentach. Początkowo Nowak czynił to bardzo starannie. Jednak z nieznanego mi powodu nagle przestał. Nie chce mi się wierzyć, że nie zna tych archiwaliów, które dotyczą bezpośrednio wspominanej wyżej konferencji w Spaa oraz, że nie czytał wspomnień Władysława Grabskiego o wizycie w tym uzdrowisku belgijskim. Lloyd George był niesympatyczny, ganił polską politykę, zarzucał Piłsudskiemu, że wbrew postulatom aliantów wdał się w wojnę z bolszewikami. Ale doskonale zdawał sobie sprawę, co w danej sytuacji oznacza dla Zachodu klęska Polski i zrobił wszystko, co mógł, aby nam pomóc. Szefowie pozostałych delegacji, obecni w Spaa, nie byli nam tak życzliwi. Francuzi, na których Grabski liczył najbardziej, warunkowali swój udział w ultymatywnym wystąpieniu - żądającym od bolszewików zaprzestania ofensywy – od wprowadzenia drugiego żądania, a mianowicie uznania przez Moskwę długów, jakie Rosja zaciągnęła we Francji. Ostatecznie nie doszło do wspólnej noty aliantów, tylko do brytyjskiej, bardzo stanowczej. Ponieważ bolszewicy nie zatrzymali się na linii 8 grudnia, rząd brytyjski w pełni poparł Polskę i udzielił jej liczącej się pomocy politycznej, dyplomatycznej i materialnej.
Andrzej Nowak powołuje się na naradę premierów Lloyd George i Aleksandra Milleranda w Huthe 8-9 sierpnia. Zażądali oni wówczas od Warszawy, aby rozdzielić funkcje Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza oraz prowadzić działania wojenne zgodnie z zalecaniami alianckiej Misji Wojskowej. Byli przerażeni i przekonani – jak większość polityków polskich i niektóry generałowie, że wojna jest już przegrana, a cofające się oddziały polskie uciekają, bo nie są w stanie powstrzymać nacierających armii Tuchaczewskiego. Nieznana - nie tylko im, rzeczywistość była całkowicie inna. Piłsudski – i mała grupka dowódców oraz sztabowców - wiedzieli, co musieli utrzymywać w ścisłej tajemnicy, że siły oby stron zostały wyrównane, a co ważniejsze, że co najmniej połowa wojsk bolszewickich naciera na zachód, oddalając się od miejsca przyszłej bitwy. Dywizje polskie cofały się w porządku i na rozkaz, odrywając się od nieprzyjaciela i kierując na wyznaczone pozycje. Również operacja odwrotowa i jej kierunki utrzymywane były w największej tajemnicy. Wiązał się z tym jeszcze inny epizod, dość długo nieznany. Ujawnił go premier Witos kilkanaście lat później, gdy na emigracji pisał swoje pamiętniki. 10 sierpnia nadeszło do Warszawy wspomniane żądanie obu premierów Ententy, aby Polacy rozdzielili funkcje Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza, grożąc wstrzymaniem pomocy. 12 sierpnia, tuż przed wyjazdem z Warszawy na front, Piłsudski spotkał się z powołanymi przez niego: premierem Witosem i wicepremierem Daszyńskim i wręczył temu pierwszemu pismo, w którym przekazywał mu stanowisko Naczelnika. W literaturze zinterpretowano to, że był bliski załamanie i bał się klęski. Poza tą opinią, stworzoną wiele lat później, wojskowi i cywile, którzy w tych krytycznych dniach sierpnia stykali się z Piłsudskim, nic takiego nie zauważyli. I nic dziewnego. Połowa wojsk Tuchaczewskiego prawie bez bojów maszerowała na zachód, polski cztery armie (1, 2, 4, 3) skoncentrowane wokół Warszawy oraz nad Wieprzem dysponowały dwukrotną przewagą, sukces kontrataku był przesadzony. Tydzień później losy wojny zostały rozstrzygnięte. Witos nie wykorzystał wręczonego mu dokumentu, zwrócił go Piłsudskiemu; Lloyd George i Mitterandowi nie wpadło nawet do głowy, aby żądać wykonania swojego żądania, Marszałek przestał być cywilem i został Wybitnym Strategiem, zwycięzcą w 18 bitwie, przesadzającej o losach świata.
− To poważne zarzuty, a jednocześnie gorzka refleksja historyka. Pisanie książek, które zniekształcają obraz historii Polski, wydaje się w dzisiejszych czasach sprawą nieprawdopodobną.
− Ale tak się dzieje. Zwłaszcza w historii najnowszej. Wypieramy z pamięci to, co niewygodne. Albo tworzymy sobie w głowie fałszywy obraz. Formalnie jestem mediewistą – bo moja habilitacja oparta była o książkę dotyczącą wczesnego średniowiecza, badacze tamtych czasów takich błędów nie popełniają. Oczywiście, nie brakuje książek wartościowych, opartych na zweryfikowanych źródłach, obiektywnie przedstawiających fakty – ale i tu można się natknąć na fałszywe domniemania – gdyż autorowi nie chciało się sięgnąć do istniejącego źródła, i to znajdującego się w archiwum, z którego korzystał i nadal korzysta. Tzw. polityka historyczna sprowadza się do fałszowania historii. Także najgłupszego, dowodu krańcowej ignorancji. Widać to najlepiej w publikacjach popularnych, audycjach telewizyjnych czy filmach, a także tzw. rekonstrukcjach historycznych. Mój Boże! Marszałek Piłsudski galopuje na koniu na błoniach pod Radzyminem wymachując szabelką i prowadząc do zwycięskiego ataku na naszą wspaniałą piechotę z bagnetami na karabinach, tak długimi, że wyglądają jak kosynierzy spod Racławic (tych kościuszkowskich, zastrzegam na wszelki przypadek). Otóż Piłsudskiego pod Radzyminem nie było, jeździł samochodem a nie konno („Kasztanka” stała spokojnie w stajni), nigdy – poza Bezdanami, nie uczestniczył w bezpośredniej walce. Ponadto, nadchodzący bolszewicy dość łatwo zdobyli Radzymin, z niemałym trudem odbity przez gen. Żeligowskiego, lecz ten ani nie strzelał, ani walczył na białą broń. Spójrzmy za siebie, na to, co zrobił PRL. Wiadomo, że nie przepadam za tą epoką, kilkanaście lat jawnie walczyłem z komuną, ale muszę przyznać, że to, czego dokonał Ford z „Krzyżakami” i bitwą pod Grunwaldem, nigdy później się nie powtórzyło. Ten film pobił rekordy oglądalności i nie ma chyba konkurencji do naszych czasów. Podobnie jak grunwaldzka bitwa. A więc można kręcić filmy, pisać książki zgodnie z historią?
− Wróćmy do tych nielubianych przez Pana pomników. Hasło „łuk triumfalny”, czyli pomnik upamiętniający Bitwę Warszawską. Jak się Pan na to zapatruje? Całkiem niedawno najwyższe czynniki w państwie oznajmiły, że „w krótkim czasie” w stolicy stanie pomnik upamiętniający te wydarzenia.
- Strach mnie ogarnia. Lubię pomniki, pod warunkiem, że są wartościowe artystycznie. W tym jednak przypadku najlepszym upamiętnieniem byłoby zakończeniu budowy Muzeum Piłsudskiego w Sulejówki. Jego twórcy i fundatorzy, w tym rodzina Marszałka, od blisko dziesięciu lat zmagają się z brakiem pieniędzy i wrogim losem. Przydałby się także Most Piłsudskiego. Co do pomników, wolałbym aby przekazać sprawę w ręce artystów, a nie polityków. Nie ma powodu ukrywać, że tworzone są dzisiaj – w naszej epoce. Łuki triumfalne budowano we Francji, gdy panował styl klasycystyczny, wzorujący się na starożytnych Rzymianach. Dzisiaj i w Polsce byłoby to niezrozumiałe. Niech decydują rzeźbiarze, a nie dawcy pieniędzy. Wspomnieli panowie, że Rada Warszawy odrzuciła projekt wzniesienia pomnika Rozwadowskiego. Jeśli miałby być jedyny – popieram. W grupie, to co innego, obok Rozwadowskiego trzeba uhonorować bardziej zasłużonych od niego, chociażby Śmigłego-Rydza, Sosnkowskiego, obrońców Warszawy Józefa Hallera i Franciszka Latinika… Stołeczna komisja nazewnictwa nie lubi nadawać ulicom nazwisk postaci historycznych; może by na czas jakiś zrezygnowała z tej zasady? Jedno jest pewne: przed pomnikami pierwszeństwo mają obiektywne i rzeczywiście naukowe badania historyczne i ich upowszechnianie. Ludzie powinni wiedzieć, komu oddają cześć.
Leszek Moczulski – ur. w 1930 r., politolog, historyk, publicysta; współzałożyciel Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (1977); założyciel i przywódca Konfederacji Polski Niepodległej, której niepodległościowy charakter wrażał się m.in. w nawiązywaniu do piłsudczykowskiej tradycji II Rzeczypospolitej. Więziony i represjonowany w PRL. Poseł na Sejm RP I i II kadencji. Kawaler Krzyża Wielkiego Orderu Odrodzenia Polski. Autor m.in. „Rewolucji bez rewolucji”, „Geopolityki. Potęgi w czasie i w przestrzeni", „Wojny polskiej 1939”, "Przerwanego powstania polskiego 1914” oraz „Wojny prewencyjnej”.
Wywiad przeprowadzony w lipcu 2020r.. przez Mirosława Lewandowskiego – autora książek historycznych i Jerzego Woźniaka – sekretarza Zarządu Mazowieckiej Wspólnoty Samorządowej.
Zachodnią granicę Rosji Francja uznała w traktacie tylżyckim 1807 r., przy czym Napoleon ofiarował cesarzowi Aleksandrowi I należący do zaboru pruskiego okręg Białostocki. Wielka Brytania tego traktatu nie uznała, Kongres Wiedeński w 1815 r. nie zajmował się zachodnimi granicami Rosji, a w 1919 r. Francuzi nie mieli zastrzeżeń do brytyjskiego projektu. Alianci nie uznali również porozumienia pomiędzy mocarstwami centralnymi a Ukrainą, podpisanego w styczniu 1918 r. w Brześciu nad Bugiem, przyznającego temu ostatniemu państwu Chełmszczyznę. Współczesna wschodnia granica Polski w zasadzie odpowiada linii Curzona, tylko w pobliżu Grodna jest przesunięta na zachód i nie dochodzi do Niemna, a w Puszczy Białowieskiej nieco na wschód. Ponadto w 1952 r. przekazano ZSRR skrawek ziemi po tej stronie Bugu (gdzie odkryto złożą węgla) w zamian za równy co do wielkości obszar w Bieszczadach, po wschodniej stronie Sanu.
Roman Dmowski, Polityka polska i odbudowa państwa, t. II, s. 170-171.
W niezamarzającym porcie Libawie rozpoczynała się linia kolejowa, które przez Syberię i Mandżurię docierała do Kantonu – tuż obok Hong-Kongu. Ciężki pociąg towarowy o 40 wagonach docierał tam w tydzień, gdy statki płynące z Wielkiej Brytanii potrzebowały ponad miesiąc. Rozumiał to doskonale Lloyd George, który natychmiast po kapitulacji Niemiec wysłał na Bałtyk eskadrę Royal Navy i wspierał militarnie oraz gospodarczo nowopowstałe państwa bałtyckie.
Politycy zachodni nie rozumieli, czemu Polska domaga się takiego dostępu do morza, który przecina terytorium państwa niemieckiego. Dopiero Lord, m. in. autor książki o II rozbiorze Polski, wytłumaczył im, że chodzi o zwrot ziem, które Prusy zagarnęły w II rozbiorze w 1772 r.
A. Nowak, Pierwsza zdrada zachodu. 1920 – zapomniany appeasement, Kraków 2015.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Bzdura goni bzdurę. To co ten człowiek naopowiadał tu na temat gen. Rozwadowskiego woła o pomstę do nieba. Widać, że to fanatyczny piłsudczyk. Zresztą, podważania autentyczności rozkazu nr 10 000 całkowicie dyskredytuje tego "historyka". To bardziej hagiograf Piłsudskiego i sanacji niż rzetelny historyk.