
Książka Aleksandra Diakonowa "Renegaci Międzymorza" została wyjątkowo żywo przyjęta podczas czwartkowej promocji na Przystanku Historia. Trudno się temu dziwić: napisana w przeważającej większości przed 24 lutego, wydana już po tej dacie, za kulminację ma wybuchy we Lwowie. W narracji znajdujemy więc to samo, co na ekranach telewizorów. Ale jakby zgrabniej opowiedziane.
Zastanawiano się nie tylko nad bezsprzecznymi walorami prozy Diakonowa, ale również nad tym, czy Polska i Ukraina powinny utworzyć jedno państwo: tak właśnie dzieje się w powieści (stąd tytułowe "Międzymorze"), ale też... nic dobrego z tego faktu nie wynika (z czego biorą się z kolei też tytułowi "Renegaci"). W dyskusji przywoływano również spotkanie, zorganizowane przez Mazowiecką Wspólnotę Samorządową, której gościem była niedawno deputowana do ukraińskiej Wierchownej Rady Oksana Sawczuk, wprawdzie z nacjonalistycznej partii Swoboda, ale całkiem dorzecznie argumentująca, że nie po to dziś Ukraina składa ofiarę krwi w wojnie o niepodległość, żeby wkrótce dzielić się tą wartością z innym państwem. Na drugim biegunie przywoływano wypowiedź Władysława Kosiniaka-Kamysza z krakowskiego kongresu samorządowców o potrzebie unii polsko-ukraińskiej. Przeważył jednak pogląd, że narody powinny się przyjaźnić, ale wytyczona granica pozostać.
Wprawdzie jako polscy podatnicy opłacamy suto rozliczne Instytuty Studiów Wschodnich, gdzie mnóstwo pasibrzuchów za nasze pieniądze rozpiera się za biurkami od ósmej do szesnastej i nawet w wypadku ataku jądrowego za nic nie zostanie po godzinach - ale ostrzeżenie przed tym, co ze Wschodu nadchodzi sformułował już parę lat temu nie żaden z nich, ale w powieści "Arka" wtedy wydanej w nakładzie sygnalnym, teraz już masowym, były wojewoda mazowiecki Maciej Gielecki. A tło kulturowe wydarzeń, które śledzimy codziennie w przekazach telewizji 24-godzinnych teraz naświetlił debiutujący w roli prozaika prawnik Aleksander Diakonow. Podczas promocji na "Przystanku Historia" przyznał, że do roboty nad "Renegatami Międzymorza" zabrał się, gdy ograniczenia narzucone przez pandemię sprawiły, że miał więcej czasu.
Efekt okazuje się imponujący. Rozmach fabuły i wyobraźnia autora sprawiają, że "Renegaci.." łączą elementy thrillera politycznego, powieści fantasy oraz antyutopii. Dzieją się w Nowym Jorku, Warszawie, Moskwie, Lwowie, Wilnie. Znajdujemy w nich zarówno blaszki identyfikujące ludzi, niczym w kultowym filmie "Matrix", jak przejście warszawskimi kanałami jak u Andrzeja Wajdy i Jerzego Stefana Stawińskiego. Potajemne msze katakumbowe w stylu "Quo Vadis" Henryka Sienkiewicza oraz spiski sekciarzy przywodzące na myśl prozę Umberto Eco. Wreszcie posępność wizji zniszczonego świata przyszłości, w którym za rozwojem technologii nie nadąża jakość życia ani poziom swobód obywatelskich potwierdza opinię autora z czwartkowej promocji, że wiele zawdzięcza braciom Borysowi i Arkadijowi Strugackim. Budowali oni wizje wielopiętrowe, żeby zmylić breżniewowskiego cenzora, zwykle dającego się ugłaskać obrazom mówiących po rosyjsku panów przyszłej przestrzeni międzyplanetarnej i machnąć ręką na społeczne sensy tej mrocznej futurologii.
Aleksander Diakonow w "Renegatach Międzymorza" też tworzy konstrukcję skomplikowaną, ale po to, żeby dać czytelnikowi intelektualną satysfakcję, a zarazem zmusić do skupienia uwagi, bo każdy szczegół ma znaczenie. Ale też poza wszystkim innym - to po prostu ciekawa historia.
Złemu światu rzuca wyzwanie trójka bohaterów: oficer służb specjalnych, urywający się ze smyczy, gdy jego uczciwi przełożeni giną, a pozostali na niego polują, jego była dziewczyna - genialna hakerka marząca o lepszej rzeczywistości oraz ksiądz żarliwością i gotowością do poświęceń przypominający młodego Jerzego Popiełuszkę.
Nie ma sensu opowiadanie, jak się to zakończy. Chociaż nie są "Renegaci Międzymorza" kryminałem. Podobnie jak w "Złym" Leopolda Tyrmanda finał nie rozwiązuje zagadki, tylko rozplątuje wcześniejsze fabularne węzły gordyjskie.
Wiemy zresztą, że na happy end jesteśmy poniekąd skazani. Skoro naszemu światu grozi wojna atomowa, to nie mamy wątpliwości, że nie wybuchnie. Bo gdyby stało się inaczej, kto nam by to wszystko opowiedział...
Ukraińcom pomagamy, bo nam Ameryka kazała czyli stan umysłu pisowskich grubasów
Wirtuozerię wyobraźni ale i doskonałą polszczyznę artysty - bo Diakonow już się nim stał, nawet jeśli w kwestionariuszach osobowych w rubryce "zawód" wciąż wpisuje "prawnik", a nie "pisarz" - z korzyścią dla autora i przyjemnością dla nas, da się zestawić z bełkotem propagandystów. Wybaczą więc Państwo, że chociaż w przyzwoitym towarzystwie czynić się tego nie powinno, zacytuję dyżurnego grubasa, o którego wyzdrowienie w czasach pandemii modlił się Mateusz Morawiecki, na szczęście skutecznie, chociaż jakie to smutne, że premier nawet modlić się bezinteresownie - na przykład za dziennikarza opozycyjnego a nie za wierny podnóżek władzy - jak widać nie potrafi. Piotr Semka ("Logika wolności kontra logika lęku") tak peroruje w cotygodniowym pisowskim "środku musowego przykazu" jak na ironię dzierżącym winietę "Do Rzeczy" (nr 26 z 2022 r.), gdzie z subtelnością podobną jak przed laty Jerzy Urban gen. Wojciecha Jaruzelskiego zachwala "górnolotne określenie prezydenta Andrzeja Dudy o "zaręczeniu obu narodów" oraz fakt konsultacji ministerialnych obu państw. Wypowiedź prezydenta można np. uznać za radość z zasypywania przepaści emocjonalnej między oboma narodami. Przepaści wynikającej z dzielących nasze narody złych wzajemnych doświadczeń z przeszłości. Fakt konsultacji ministerialnych jest naturalny, gdy Polska koordynuje z porozumieniu z USA pomoc dla Ukrainy. Wymaga to ścisłych konsultacji z Kijowem na bardzo wielu polach - od spraw wojskowych, przez współpracę sił policyjnych, do koordynacji związanej z ogromną rzeszą ukraińskich uchodźców". Nie wiem, coście państwo z tego bełkotu zrozumieli, ale gdyby zamiast "USA" wstawić tu "ZSRR", a nieszczęśliwą Ukrainę zastąpić w tekście socjalistyczną Nikaraguą - kawałek ten mógłby wyjść spod uwalanego podobną do semkowej wazeliną pióra pułkowników Wiesława Górnickiego i Janusza Przymanowskiego we wczesnych latach 80.
Jak rozumiem, gdyby nie Semka, Polacy nie zrozumieliby ani w ząb co chciał im powiedzieć ich prezydent i to pomimo faktu, że w niedawnych wyborach zagłosowało na niego 11 milionów z nich. Widać nie wiedzieli, co robią.
Trudno też oprzeć się wrażeniu, że dyżurny żurnalista łże nawet, gdy nie musi. Oczywistą bowiem brednią pozostaje, że Polska koordynuje z USA pomoc dla Ukrainy. Gołym okiem każdy z nas dostrzega, że dzieje się odwrotnie: masowo pomagamy ukraińskim uchodźcom wbrew amerykańskiej obłudzie i znieczulicy oraz waszyngtońskiemu cynizmowi, którego symbolem stał się dyktat byłego sekretarza stanu Henry'ego Kissingera, że Ukraina powinna oddać Rosji znaczną część swojego terytorium. W imię pokoju oczywiście. Znamy to z Jałty.
Muzy nie milczą... w czasie marnym
Jeśli od języka nienawiści, postaciowanego przez Semkę, ale i jego rytualnych oponentów z "Gazety Wyborczej" (Agnieszka Kublik, co zamiast argumentów posługuje się bluzgami i nalepianymi przeciwnikom etykietami) chcemy zwyczajnie i po ludzku odpocząć przy doskonałej polszczyźnie, gdzie dobitne słowa łączą się w wirtuozerskie frazy - pozwala na to polska literatura, najbardziej współczesna, bo traktująca o tym, co rozgrywa się od kilkaset kilometrów od nas za wschodnią granicą. Proza, także pisana przez autorów nominalnie niezawodowych (w tym sensie, że nie z pióra żyją), stanowi godną alternatywę dla otłuszczonych halabardników obozu rządzącego i ciotek agorowej rewolucji wylewających na nas kubły żółci, a pomyje na siebie nawzajem. Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi, jeśli powtórzyć za autorem nawet Semce i Kublik znanym...
"Dokładnie w tym samym czasie w Moskiewskim Centrum Neurochirurgii przy ulicy Twerskiej trwały ostatnie badania polskiego pacjenta Szymona Makarewicza, który został zakwalifikowany do zabiegu wszczepienia cybernetycznej protezy ręki. Był to pierwszy zagraniczny podopieczny programu realnego transhumanizmu, z którego to programu państwo chciało uczynić światowej sławy symbol zaawansowanych rosyjskich technologii. W skrócie celem programu było wszczepianie kalekim ludziom sztucznych kończyn, które reagowały na fale mózgowe. Dzięki temu inwalida odzyskiwał w dużej mierze sprawność a dodatkowo zwiększała się jego siła. Wyjątkowa moc sztucznych ramion i dłoni była tak zachwalana przez kremlowską wierchuszkę, że wśród bogatszych Moskwiczan znalazło się kilkoro takich, którzy świadomie dali sobie amputować zupełnie sprawne kończyny tylko po to, aby popisywać się na mieście tym, że palcami swojej syntetycznej dłoni potrafią zgiąć stalowy pręt o średnicy jednego cala" [1].
Nie najważniejsze, że autor "Renegatów Międzymorza" jest debiutantem, urodzonym - co symboliczne - w 1981 r. Istotniejsze, że zapewne nikt od czasów Leopolda Tyrmanda (rocznik 1920) i Janusza Głowackiego (ur. 1938) i może jeszcze Kazimierza Orłosia (ur. w 1935 r.) wciąż aktywnego i to znakomicie jak dowodzi "Noc suwerena" - z równą sprawnością i swobodą po polsku nie pisał. Część i chwała więc autorowi, że wbrew kwalifikacjom zawodowym swojej roli stylisty nie ograniczył wyłącznie do sprzeciwów od nakazu zapłaty, pozwów i apelacji.
Również w "Arce", autorstwa byłego wojewody i współautora udanej reformy samorządowej Macieja Gieleckiego zagrożenie nadchodzi ze Wschodu, chociaż niekoniecznie jego źródło stanowią Rosjanie. Bardziej - niczym u Stanisława Ignacego Witkiewicza przed stu laty, ale też całkiem współczesnego znawcy geopolityki Roberta Kuraszkiewicza ("Polska w nowym świecie") problem stanowić może, jak mawiano w czasach, gdy ukazało się pierwsze wydanie "Nienasycenia", "żółte niebezpieczeństwo". Posłuchajmy zresztą, co na ten temat sądzą w Białym Domu, a czego dowiadujemy się dzięki Gieleckiemu, bo pisarskiej wyobraźni dostępne są miejsca dla najpracowitszego nawet wojewody w toku jego kariery nieosiągalne:
"- Herbert - zwrócił się nagle prezydent do doradcy. - Będziesz musiał wsiąść w ten pieprzony samolot. Tu nie wystarczą rozmowy z ambasadorem. Zbadaj nastroje w Pekinie i dowiedz się do cholery, o co im idzie.
- A jeśli nie podejmą rozmów?
- Myślę, generale - odezwał się Dunford- że chętnie powitają Pana obecność. Dla nich to gwarancja, że w tym czasie Rosja nie zaatakuje nuklearnie. Sugeruję przeciągnąć pobyt co najmniej do kilku dni. Będą zmuszeni ograniczyć się do wojenki karabinami.
- Herbert, on ma rację. Trzeba spróbować - zakończył prezydent" [2].
Czyta się? Pewnie tak. Literatura polska od dziesięcioleci diagnozuje z wyprzedzeniem zagrożenia - Czesław Miłosz wraz z kolegami z wileńskiej grupy Żagary wyliczał je skrzętnie już wówczas, gdy w polityce jedynym przekazem pozostawała tromtadracja Rydzów-Śmigłych, co potem pozostawiając własnych żołnierzy pierwsi do Rumunii pouciekali. Olga Tokarczuk bohaterem najnowszego "Empuzjonu" uczyniła polskiego studenta ze Lwowa, a rzecz dzieje się w przeddzień wybuchu I wojny światowej. Wraz w wydawnictwem zaraz po 24 lutego br rozważała, czy publikacji powieści nie wstrzymać. Bardzo dobrze, że tego nie zrobiła. Bo też nie ma się czego wstydzić. Podobnie jak Andrzej Stasiuk, który bohaterem "Przewozu", nie tylko napisanego, ale wydanego przed atakiem Rosji na Ukrainę, zrobił właściciela łodzi, który przez rzekę, stanowiącą tymczasową linię rozdzielenia wojsk hitlerowskich i sowieckich w 1941 r, tuż przed realizacją przez te pierwsze Planu Barbarossa - w obie strony szmugluje uciekających ludzi: bo "polscy panowie" uciekają przed NKWD, a ich niedawni współobywatele w II RP żydowskiego pochodzenia przed Niemcami. Napisał to Stasiuk zanim jeszcze polską granicę wschodnią przekroczyło 6,5 mln Ukraińców, uchodzących przed bestialstwami armii Władimira Putina i spustoszeniem, jakie za sobą niesie.
Wiemy też, że książek wpisujących się w różny sposób w kontekst tragicznej daty 24 lutego 2022 będzie więcej. Producent telewizyjny i dziennikarz gospodarczy Robert Bombała pracuje nad powieścią, inspirowaną sprawą zabójstwa ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego przez terrorystów ukraińskich w 1934 r, w świecie jego fikcji zaczynającą się od nietypowego zlecenia poszukiwania zaginionej studentki z dobrego domu, jakie otrzymuje dawny legionowy bohater. po odejściu do cywila prowadzący agencję detektywistyczną, specjalizującą się w rozwiązywaniu spraw trudnych, niczym pamiętny bohater jednego z epizodów "Pulp Fiction" Quentina Tarantino. Dostępne mi fragmenty okazują się... bardziej niż tylko obiecujące. To już rasowa literatura. Kibicować warto również temu przedsięwzięciu.
Jak pokazuje przykład udanych powieści Diakonowa i Gieleckiego, a Bombale życzę, żeby jak najprędzej swoją skończył i do nich dołączył - właśnie autorzy pozornie niezawodowi, nie związani harmonogramami umów wydawniczych, szybciej i trafniej reagują na rzeczywistość. A nawet potrafią ją przewidywać. Z tych ostatnich względów literata w naszym kraju jeszcze 200 lat temu wieszczem zwano.
Wbrew starożytnym, inter arma non silent musae, nawet w czas wojny muzy nie milczą, z czego tylko cieszyć się wypada.
[1] Aleksander Diakonow. Renegaci Międzymorza. Akces, Warszawa 2022, s. 132
[2] Maciej Ryszard Gielecki. Arka. Sowadruk, Warszawa 2022, s. 371
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie