
Francuskie wydanie „Złego” ukazało się z dołączonym planem Warszawy [1]. Ale główną zasługą Leopolda Tyrmanda pozostaje przedstawienie wcale nie topografii miasta, ale rodzącej się po wojennych zniszczeniach wspólnoty warszawiaków. Za to go pokochali.
16 maja przypada setna rocznica urodzin najbardziej warszawskiego pisarza XX wieku, autora „Złego”, „Dziennika 1954” oraz „Życia towarzyskiego i uczuciowego”. Niektóre formy uhonorowania rozbawiłyby samego Leopolda Tyrmanda, który zawsze zachowywał poczucie humoru. Również na własnym punkcie, chociaż do historii przeszedł zwłaszcza sposób, w jaki wykpiwał komunistycznych luminarzy w „Dzienniku 1954”. Zaś „Zły”, który stworzył pierwszą wolną od propagandy legendę powojennej odbudowującej się Warszawy stał się ostatnim niekwestionowanym best-sellerem. Gdy pisarz pozostał na emigracji a w kraju obłożono go zakazem druku – na bazarach jego „Zły” osiągał astronomiczne przebicie pierwotnej ceny.
Wśród ruin rozgrywa się „Zły”, w pięknych dzielnicach zaludnionych przez beneficjentów nowego ustroju „Życie towarzyskie i uczuciowe”, zaś „Dziennik 1954” pisany w klitce gmachu zawieszonej wtedy YMCA na rogu Prusa i Konopnickiej (tam gdzie teraz mieści się ZHP i Buffo a za moich czasów na polonistyce i dziennikarstwie studenci przychodzili pograć w koszykówkę na WF-ie) najwięcej konkretnych epizodów ma wokół pl. Trzech Krzyży gdzie jak Tyrmand charakteryzował w swoim niepowtarzalnym stylu wznosi się „wielkomiejska obora Państwowej Komisji Planowania gospodarczego” (dziś Ministerstwo Rozwoju, chyba że do momentu publikacji tego tekstu PiS zmieni nazwę na jeszcze bardziej po Orwellowsku optymistyczną). Na rogu tegoż placu i Wiejskiej stały kiosk i apteka, gdzie zaczyna się akcja „Złego”.
W „Złym” każde warszawskie miejsce coś znaczy. Narratorskie dygresje określają specyfikę dzielnic i ulic. Typowe umiejscowienie akcji zawiera się w wyrażeniu: „Stoliki warszawskiej bohemy w Lajkoniku” [2]. Istotne, że wśród miejsc „Złego” nie ma – poza zbójeckimi jaskiniami – niedostępnych dla zwykłego warszawiaka czy mu nieznanych. Przyczynia się to do egalitaryzmu i populistycznego uroku powieści. Jeśli sporządzimy indeks miejsc w pełni nazwanych w „Złym” to będzie on zawierał – zacznijmy od tych, w których nie bywa się dla przyjemności: komisariat, Komendę Stołeczną Milicji Obywatelskiej, pogotowie, szpital, kościół, biuro, stadion, szkołę średnią, Centralny Dom Towarowy, Bazar Różyckiego, Koszyki, zakład fryzjerski, gmach Centralnej Rady Związków Zawodowych, redakcję „Expressu”, klub literatów na Krakowskim Przedmieściu, Warszawskie Towarzystwo Filatelistyczne, sklep spożywczy „Delikatesy” (wtedy, choć była gospodarka niedoborów sprzedawano w nim lepsze towary niż w pozostałych i chociaż Polska pozostawała uzależniona od ZSRR, żeby dogadać się z ekspedientką nie trzeba było jak czasem teraz przechodzić na russkij jazyk by ukraińskiej gastarbeiterce przybliżyć o co nam chodzi), zajezdnię autobusową, pociąg podmiejski i autobus, nocny lokal „Paradis”, dancing hotelu „Polonia”, niewykończony hotel MDM, kino „Atlantic”, Łazienki, Centralny Park Kultury, Park Ujazdowski, warszawską budowę tamtych lat oraz salę zabaw ludowych. Wymienionych zostaje z nazwy siedem kawiarń: Hotelu „Bristol”, „Krysieńka”, „Lajkonik”, „Szwajcarska”, „Telimena”, „Kopciuszek” i „Nowy Świat” – plus dwie anonimowe, ale o dokładnie podanej lokalizacji: „na rogu pl. Trzech Krzyży i Alei” i „przy księgarni na rynku mariensztackim”. Mowa też w „Złym” o pięciu restauracjach. Są nimi: „Rycerska”, „Rarytas”, „Kameralna”, „Krokodyl” i nie wymieniony z nazwy lokal na Nowogrodzkiej. Pije się w trzech barach, to „Słodycz”, „Smakosz” i „jeden z barów na MDM”. Jest jeszcze bar kawowy „Pod Kurantami”, owocowy na MDM i zielarski. Dodajmy do tej listy dworce: Główny, Środmieście i Wschodni, uczelnie: Uniwersytet i ASP oraz – last but not least – rezerwat prywatnej inicjatywy przy ulicy Chmielnej. Żałować tylko wypada, że Tyrmand wyjechał z kraju na 30 lat przed oddaniem do użytku warszawskiego metra, bo z pewnością również kolej podziemną bogato by opisał. Bo wszystkie wymienione miejsca zostają scharakteryzowane ze szczególnym pietyzmem, nie zaś tylko wzmiankowane. Podobnie jak ulice i place. Pojawia się w „Złym” nawet opis widoku z okna Komendy Stołecznej MO. Mógł zaistnieć dzięki policyjnemu wezwaniu, o którym mowa w „Dzienniku 1954”, rzekomo w sprawie przedstawicielki warszawskiego półświatka.
Honorowy status pierwszego warszawiaka
Ale też Tyrmanda cenimy nie za to – jeśli strawestować znany dowcip o pytaniu do Radia Erywań o kompozytora Piotra Czajkowskiego – że drobiazgowo utrwalił warszawskie realia lat 50 i 60. Potrafił to również Kazimierz Koźniewski w „Piątce z ulicy Barskiej”. Cenimy go za magię, którą tworzy.
„Zły”, zanim jeszcze został ukończony, już wzbudzał entuzjastyczne reakcje. Sam autor tak je wspominał: „Miałem wtedy pokój w YMCA (..). Przez korytarz moim sąsiadem był niejaki Alik Kiwerski, radca prawny w Centralnym Urzędzie Planowania (..). Wywąchał, że ja coś piszę i przyszedł do mnie. Daj poczytać. To mu dałem pierwsze dwadzieścia stron. Odtąd facet był co wieczór na korytarzu, czakając na porcję tego, co wyszło. Był pierwszym czytelnikiem Złego. Fakt, że po czterech miesiącach stał się maniakiem tej powieści był dla mnie bardzo ważny. Podtrzymywał mnie” [3]. Na sympatycznym urzędasie z Komisji Planowania zauroczenie się nie kończy, zwolenników przybywało, rychło „Zły” stał się dla warszawiaków książką kultową ale oczarował też pisarza z odległej Argentyny.
Z innej niż topograficzna dokładność odtworzonych realiów przyczyny skupiony zwykle na sobie Witold Gombowicz tak zachwycał się „Złym” w „Dzienniku”: „Romantyczny księżyc unosi się nad ruiną miasta i dochodzące z nor, jam, zaułków mordobicia stają się – znowu – poetyczne! Tyrmand jest najdoskonalszą kontunuacją naszej romantycznej poezji, on przejął jej pióropusz, on pisze jej ciąg dalszy, ale już na miarę nowej historii: proletariackiej” [4]. Autor „Ferdyrurke” już wtedy dostrzegł w Tyrmandzie twórcę warszawskiej magii a powieść wręcz porównywał do… wódki, jeśli brać pod uwagę efekt, jaki wywołuje.
Leopold Tyrmand przedstawił tchnienie miasta. Odradzanie się wspólnoty, współtworzonej także przez przyjezdnych. Nie inaczej dziać się będzie w ćwierć wieku później, już w czasach Regionu Mazowsze. Barmanka – dziewczyna redaktora Jakuba Wirusa wypytywana przez niego, czy pochodzi z Hawajów, deklaruje że jest „z Mogielnicy”. Rodowity warszawiak Tyrmand nie dzieli mieszkańców na swoich i obcych. Wszyscy mają swój udział w odbudowie, współtworzą warszawskie klimaty, snobizmy i legendy, ale też odtwarzają wspólnotę, która w gruzach nie istniała. Tyrmand napisał książkę o rzeczywistych bohaterach odbudowy – zwykłych ludziach. Nie o towarzyszach na trybunie – tych wykpiwał w sporządzonym do szuflady i opublikowanym na emigracji „Dzienniku 1954” – ale też nie o wytyczających bulwary wizjonerach ślęczących przed deskami kreślarskimi. Spójrzmy zresztą na niepowtarzalną narrację „Złego”: „Warszawiacy oddychali budową – nie była to metafora, lecz ciężka, zakurzona i pylasta prawda. Trzeba zaś bardzo kochać swe miasto, by odbudowywać je za cenę własnego oddechu. I może dlatego Warszawa, z pobojowiska gruzów i ruin, stała się znów dawną Warszawą, wieczną Warszawą, tą samą Warszawą – mimo nowych kształtów ulic i konturów domów – że warszawiacy powołali ją do życia, tchnąwszy w jej ceglane ciało swój własny, gorący oddech” [5].
Optymizmowi piosenek takich jak „Warszawski dzień” i pogodnych komedii o przygodach na Mariensztacie Tyrmand przeciwstawił twardy realizm czasu wielkich budów pomiędzy gruzowiskami, obskurnych barów i niebezpiecznych miejsc, wykorzystując motyw chuligaństwa, z którym walkę deklarowała władza w oficjalnej propagandzie, więc temat okazał się dla cenzury strawny. A że chuliganeria, rekrutująca się spośród wyrzutków ówczesnego awansu społecznego stanowiła rzeczywisty problem – zaświadcza minimalnie późniejsza pulicystyka autorów odwilżowego „Po Prostu” ze Stanisławem Maturzewskim, obficie cytującym również knajacki folklor w stylu: „idzie Figus Targową ulicą, przed nim baba z rozciętą spódnicą. Figusa podnieca ta rozpruta kieca”. Tyrmand, bywający nie tylko w stołówce u literatów ale na imieninach u prostych ludzi na Tamce bezbłędnie wyczuwał te klimaty. I budował z nich mit.
Zasłużył za to na honorowy status pierwszego warszawiaka, potwierdzony błyskawicznym rozchodzeniem się „Złego” i kolejnych jego dodruków, a później powodzeniem na warszawskich bazarach już w czasie gdy przebywającego na emigracji autora obłożono nie tylko zakazem druku ale zapisem na naziwsko a nawet eliminowano z encyklopedii i literackich przewodników. Pod koniec lat 70 na dwóch najsłynniejszych warszawskich bazarach na Mariensztacie i Wolumenie tylko dwie książki osiągały kilkunastokrotne przebicie ceny wydrukowanej na egzemplarzu. Pierwszą z nich były „Dni walczącej Warszawy” Władysława Bartoszewskiego, drugą „Zły” Leopolda Tyrmanda. Można powiedzieć, że Tyrmand powrócił wtedy triumfalnie tam, gdzie czuł się najlepiej. Zaś wpływ bazaru na nastroje społeczne w krajach odległych do demokracji przybliżył Wojciech Giełżyński w książce „Szatan wraca do Iranu”: gdy bazar szemrał, uszu bacznie nadstawiał kiedyś Sawak szacha Rezy Pahlawiego potem strażnicy rewolucji islamskiej.
Ludzie dobrej woli ze „Złego”
Chuliganów w „Złym” nęka i zwalcza tytułowy bohater, którego historię – niestety dość banalną na tle pobudzonych przez wizjonerską narrację i misterną intrygę oczekiwań – poznamy w finale powieści. Ale pomagają mu w tym zwyczajni warszawiacy, od kierowcy autobusu do buchaltera. Pozwoliłem sobie niedawno sformułować tezę, że ta fikcyjna przecież ale odnosząca się do autentycznych zachowań, których pisarz był zawsze doskonałym obserwatorem wspólnota ludzi dobrej woli ze „Złego” zapowiada wielki społeczny ruch Solidarności, w ćwierć wieku później zrodzony równie niespodziewanie [6].
Tyrmand, nawet gdy komuniści właśnie wygrali wojnę w Korei i od pięciu lat rozpychali się w Chinach uznawał – o czym zaświadcza „Dziennik 1954” – że komunizm należy nie reformować tylko obalić i wierzył, że to kiedyś nastąpi. Dlatego stał się ulubionym autorem dla młodych robotników i studentów, współtworzących zwycięski przełom lat 1988-89, choć już od kilku lat nie było go wtedy pomiędzy żywymi: atak serca zabrał go w trakcie urlopu na Florydzie w 1985 r. Nie doczekał końca ustroju, który zwalczał, ale satysfakcji, że w buntującej się znów Warszawie kolporterzy nielegalnych wydawnictw przemykają przez miasto z plecakami jego wydanych poza cenzurą książek – jak najbardziej tak… Wspólnota ludzi dobrej woli, którą wymarzył sobie w „Złym” powróciła.
I za to warto go cenić naprawdę. Nie miał temperamentu etnografa, tylko fightera, próbującego uchwycić puls miasta i milionowej już zbiorowości z powrotem je zasiedlającej. Udało mu się jak nikomu innemu. Przed nim podobnie przekonująco o Warszawie pisał pewnie tylko Bolesław Prus, po nim zaś może jeszcze Janusz Głowacki. Współczesnym celebrytom się to nie udaje, bo Jakub Żulczyk w „Ślepnąc od świateł” daremnie próbuje zainteresować nas losem handlarza narkotyków, który zupełnie nas nie obchodzi, bo i po co. Za to czytelników „Zlego” frapowało czy tytułowy bohater okaże się w finale milicjantem załatwiającym po godzinach zalegle sprawy czy raczej bokserskim mistrzem Europy sprzed roku – bo w 1953 r. ku powszechnej radości warszawiaków w Hali Gwardii nasi pięściarze wyprzedzili w klasyfikacji medalowej ZSRR. Talent i wyobraźnia Tyrmanda oraz właściwy mu słuch absolutny do dialogów i realiów uczyniły go guślarzem, hipnotyzujących czytelników, w zamian za co ci ostatni autora uwielbiali.
2020 to – jak uchwalił Sejm jeszcze poprzedniej kadencji – rok Tyrmandowski. 16 maja świętować można stulecie jego urodzin, oczywiście na skalę na jaką pandemia pozwoli. Od kilku lat imię Leopolda Tyrmanda nosi pasaż na tyłach Hotelu Sheraton prowadzący od gmachu YMCA gdzie mieszkał i pisał „Dziennik 1954” do placu Trzech Krzyży. Wmurowano tablice ku jego czci. Powstał film „Pan T.” reżyserowany przez Marcina Krzyształowicza i oprotestowany przez syna pisarza – Matthew Tyrmanda aktywnego w internecie a w realu chętnie fotografującego się z Jarosławem Kaczyńskim [7].
Wszelkie upamiętnienia zawsze będą miały symboliczny charakter. Jego książki żyją, wydawnictwa oglaszały nawet konkursy na dokończenie tych, których dopracować nie zdążył i publikowały jego efekty. My, warszawiacy rodowici i przyjezdni pozostajemy jego dłużnikami. Nie bał się, robił swoje, nikomu nie szkodził, wielu za to pomógł – postawa tego warszawiaka chętnie porównującego komunizm do zarazy posłużyć może także za dobry drogowskaz na trudny i niespodziewany czas prawdziwego już morowego powietrza, pandemii koronawirusa.
[1] Leopold Tyrmand. Zly. L’homme aux yeux blancs. Tłum. Anne Posner. Librairie Stock, Delemain et Bontelleau, Paris 1960
[2] Leopold Tyrmand. Zły. Czytelnik, Warszawa 1966, s. 44
[3] Mariusz Ziomecki. Gdzie tu Stasia? Rozmowa z Leopoldem Tyrmandem. „Tygodnik Powszechny” 1981, nr 45
[4] Witold Gombrowicz. Dziennik 1957-1961. Krąg, Warszawa 1984, s. 92
[5] Leopold Tyrmand. Zły, op. cit, s. 697
[6] por. Łukasz Perzyna. Leopold Tyrmand, prorok i błazen. PNP 24.PL
[7] por. Łukasz Perzyna. Leopold Tyrmand, magik i strateg. Opinia nr 26, zima 2019, s. 301-302
Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest autorem dziesięciu książek, najnowsza to „Polityka i kultura. Rozmowy z Rafałem Grupińskim”. Dziennikarz PNP 24.PL, Opinii, Polityczni.pl i Samorządności. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie