
Media nie przestaną zapewne utyskiwać, ale wynik idzie w świat. Pokonanie Arabii Saudyjskiej 2:0, przed turniejem wkalkulowane w jego scenariusz, po wcześniejszym zwycięstwie naszych rywali nad Argentyną nabiera nowej mocy. W dwóch pierwszych meczach katarskiego mundialu odnotowaliśmy remis i zwycięstwo, co w sytuacji, gdy przegrywają nawet Niemcy (z Japończykami) trudno uznać na mało zadowalający rezultat.
Przełamana też została rządząca trzema poprzednimi mundialami trauma trzeciego meczu: trzy razy z rzędu graliśmy go już tylko o honor, wiedząc, że wracamy do domu niezależnie od wyniku.
Podwójnie przełamał się Robert Lewandowski. Zrehabilitował się za wykorzystany rzut karny w bezbramkowym meczu z Meksykiem. I strzelił, w piątym swoim spotkaniu na mundialu, wreszcie gola dla reprezentacji. Nie da się już powiedzieć, że tylko w klubie sukcesy odnosi. Wcześniej trafił Piotr Zieliński, którego Napoli wciąż gra w Lidze Mistrzów, kiedy Barcelona, obecny pracodawca Lewandowskiego, już z tych elitarnych rozgrywek odpadła. Pewnej stabilności dowodzi fakt, że Arabii Saudyjskiej gole wbili ci sami zawodnicy, którzy strzelali je Szwecji w barażowym meczu, rozstrzygającym o udziale w katarskich mistrzostwach.
Za zwycięstwo przy rzucie karnym nad saudyjskim snajperem Salemem Al Dawsarim internauci wynagradzają Wojciecha Szczęsnego grepsami, w których typują go na ministra obrony.
Architektem zwycięstwa pozostaje Czesław Michniewicz. Drużynę objął rozbitą i porzuconą przez portugalskiego poprzednika Paula Sousę. Lewandowski nie chciał grać w reprezentacji, co pokazała absencja w ważnym meczu z Węgrami, z żadną kontuzją nie związana. Odbudowa jednak nastąpiła szybko. Wykpiwana polska myśl szkoleniowa - określenie pochodzące od Grzegorza Laty, najpierw króla strzelców mistrzostw w RFN, potem krytykowanego powszechnie prezesa PZPN - okazała się zdumiewająco skuteczna.
Dotychczas media głównego nurtu Michniewicza ośmieszały i zajadle krytykowały. A ściślej: szukały dziury w całym. Pretensje zgłaszały nawet po zwycięstwie nad Chile w towarzyskim meczu tuż przed katarskimi finałami. Zamieszczały szydliwie zestawione listy dialogowe z konferencji prasowych, jakby to one decydowały o ocenie selekcjonera: tymczasem Adam Nawałka zawsze był na nie przygotowany, a nie osiągnął wiele. Leo Beenhakker miał do dyspozycji cały sztab od PR, a udało mu się jeszcze mniej.
Publiczne połajanki nie zmieniają faktu, że Michniewicz - jeśli o mistrzostwa świata chodzi - już okazał się autorem największego sukcesu reprezentacji Polski od czasów Antoniego Piechniczka, a więc lat... ponad 35. Pytanie, czy umiemy się z tego cieszyć.
Jak się wydaje, nie potrzebujemy pośrednika w postaci mędrkujących ekspertów, szukających dziury w całym. Grę widzimy na ekranach telewizorów oraz monitorach laptopów, na wyświetlaczach smartfonów i i-phonów. Z ekipy Michniewicza możemy być zadowoleni, bo daje nam radość i powód do dumy w trudnym czasie. W wypadku piłkarzy staje się to regułą: gdy wygrywała drużyna Górskiego, obowiązywała moralno-polityczna jedność narodu a właśnie zaczynało brakować mięsa w sklepach. Piechniczek poprowadził swoich podopiecznych do trzeciego miejsca w świecie, gdy w kraju obowiązywał stan wojenny, a brakowało wszystkiego, w tym nadziei. Tylko tyle i aż tyle.
Trzeci mecz z Argentyną - dwukrotnym mistrzem świata (z 1978 i 1986) grać będziemy o punkty, a nie tylko o honor. Niezależnie od rezultatu, już teraz katarski mundial uznać trzeba za udany dla Polski.
Jeśli ktoś nie wierzy, warto przypomnieć wyniki dwóch pierwszych spotkań w trakcie mundialu w Rosji przed czterema laty: z Senegalem 1:2 i z Kolumbią 0:3. Zapewne wystarczy. Dziś wstydzą się inni.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie