
Ze Zbigniewem Bujakiem rozmawia Łukasz Perzyna.
- 13 grudnia 1981 r. uniknął Pan zatrzymania. Jak rozumiem nie był to efekt przypadku lecz roztropności: Gabriel Meretik w "Nocy generała" przedstawia bardzo dramatycznie okoliczności, w jakich wymknął się Pan esbekom po szarpaninie i nocnej ucieczce ulicami Gdańska?
- Nie wszystko zdarzyło się dokładnie tak jak w tej książce, chociaż zawarte w niej relacje są wartościowe. W trakcie obrad Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność" w sobotę 12 grudnia 1981 r. w Stoczni Gdańskiej dochodziły do nas informacje o wyprowadzaniu oddziałów wojska z koszar i milicji, koncentracji ZOMO. Zapowiadało to akcję przeciwko nam. O stanie wojennym wtedy nie mówiliśmy, natomiast przygotowywaliśmy się w regionach na stan wyjątkowy. Nie zakładaliśmy jednak, że władza go wprowadzi przed Świętami, bardziej w styczniu czy w lutym. Obrady Komisji Krajowej trwały, około godz. 16-17 uznaliśmy wspólnie, że ich w sobotę nie dokończymy, tylko będziemy kontynuować posiedzenie w niedzielę 13 grudnia.
- Władza z pewnością się o tym dowiedziała?
- Spowodowało to zmianę taktyki, gdzie nas aresztować. Pierwotnie zamierzali nas zatrzymać w Stoczni. Dla nich była to akcja bardziej niebezpieczna: zakład, teren zamknięty. I różne możliwości obrony. Kiedy więc podjęliśmy decyzję, że obradujemy także w niedzielę, oni postanowili nas wygarniać z hoteli. Niespodziewanie jednak okazało się, że ok. godz. 23 przegłosowaliśmy wszystkie uchwały i obrad przedłużać już nie trzeba. Jednak miejsca w hotelach były przygotowane i wielu z nich skorzystało.
- Pan jednak nie?
- Zbigniew Janas podjął decyzję, że od razu wraca pociągiem do Warszawy a ja postanowiłem mu towarzyszyć na dworzec.
- Najpierw jednak przeszliście się po mieście...
- Okazało się, że hotel Monopol został otoczony przez ZOMO, ktoś powiedział, że trwa akcja przeciw dilerom narkotyków. Gdy zomowcy zniknęli sprzed hotelu, weszliśmy do środka. Recepcjonistka powiadomiła nas, że aresztowano Janusza Onyszkiewicza i inne osoby, których nazwisk nie znała. Zeszła do nas Joanna Jaraczewska i te informacje potwierdziła. Wyszliśmy na zewnątrz. Podjechał akurat samochód z gdańskimi działaczami. To oni nas powiadomili, że Lecha Wałęsę zabrano z domu.
- I w tym momencie zeszliście do podziemia?
- Rozdzieliliśmy się wtedy ze Zbigniewem Janasem, sytuacja tego wymagała. On oznajmił, że ma dla siebie bezpiecznie kwaterę, nie pytałem gdzie, bo przyjęliśmy, że stosujemy już reguły konspiracji. Zaś moim miejscem schronienia okazał się pobliski klasztor. Wcześniej odbywałem tam spotkania, kiedy zależało mi, żeby rozmowa nie została podsłuchana, ale mało kto znał to miejsce. Teraz tam się ukryłem. I gdy rano zobaczyłem Jaruzelskiego w telewizji, wszystko stało się jasne.
- To jednak było zaskoczenie?
- Stan wojenny... myśmy nie brali pod uwagę takiej formuły. Umożliwiała ona użycie w pierwszym rzędzie wojska. Tego nie braliśmy pod uwagę, kierując się doświadczeniem z 1976 r. Wtedy odbywałem zasadniczą służbę w 6. Pomorskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej. Ogłoszono w czerwcu podwyższoną gotowość bojową, czyli żołnierze nie powinni na przepustki wychodzić. Zastanawialiśmy się wówczas, co to może znaczyć. Pojawił się lęk, że nas użyją przeciwko robotnikom. Stacjonowaliśmy akurat na granicy Nowej Huty, więc obawa nie wydawała się płonna, dowiedzieliśmy się, że dowództwo zdecydowanie oponowało przeciw takiej możliwości. Zapamiętałem postawę oficerów. Władysław Frasyniuk też wtedy był w wojsku, miał podobne obawy, głośno protestował przeciwko możliwości użycia wojska do tłumienia robotniczych protestów więc trafił do aresztu. Ale wtedy do tego nie doszło, po pięciu latach tym się sugerowaliśmy. Proszę mi wierzyć, dla żołnierza nie ma nic gorszego niż groźba, że zostanie użyty przeciw cywilom.
- Minęło 40 lat. Czy oceny okoliczności wprowadzenia stanu wojennego stały się z tej perspektywy bardziej klarowne? Ale przede wszystkim fakt, że Solidarność na przemoc władzy zareagowała... bez użycia przemocy?
- Na polską sytuację patrzę przez pryzmat tego, co działo się w innych regionach świata, zarówno wtedy jak i dużo później. Znamy los Polski, ale i Syrii, gdy zaczęła się tam rewolucja demokratyczna. Władza użyła wówczas siły, liczba zabitych na początku sięgała 60-100, mniej więcej tyle śmiertelnych ofiar pochłonął stan wojenny w Polsce. W tym momencie, gdy padli zabici, opozycja syryjska ogłosiła: koniec, żadnych rozmów, żądamy ukarania winnych. Dało to efekt mrożący. Władza jeszcze zaostrzyła represje. Wiemy, do czego to doprowadziło. Kiedy staramy się w realny sposób oceniać dany historyczny moment, trzeba brać pod uwagę reakcje obu stron. Dla nas było jasne, że w grę wchodzi przyszły los Polski, a po drugiej stronie znajduje się Związek Radziecki ze swoją siłą militarną i jego sojusznicy z Układu Warszawskiego z Erichem Honeckerem z NRD włącznie czy z rumuńskim dyktatorem Nicolae Ceausescu. Zdawaliśmy sobie pytanie: wejdą czy nie. Wiedzieliśmy, że wojna w Afganistanie utrudnia radzieckim dygnitarzom podjęcie decyzji o interwencji. Czuliśmy z Afgańczykami rodzaj braterstwa broni, skoro sami utworzyliśmy drugi front, tyle, że na szczęście pokojowy. Dlatego tak przykro ogląda się dzisiaj zdjęcia z granicy białoruskiej. Jesienią 1981 r. byliśmy raczej bliscy przekonania, że do interwencji radzieckiej nie dojdzie, liczyliśmy się raczej z zamknięciem rurociągów z tamtej strony, żeby skłonić Jaruzelskiego do siłowego rozwiązania. Badaliśmy, czy w sytuacji gdy ZSRR rurę zamknie, Polska ma jakieś wyjście. Prof. Bronisław Geremek prowadził wtedy rozmowy z ambasadorem Stanów Zjednoczonych. Płock był przygotowany do rafinacji ciężkiej ropy rosyjskiej. A ropa z Bliskiego Wschodu była lekka. Lepiej przygotowana do jej odbioru była rafineria gdańska. Ten element wart jest zbadania przez historyków. Na nacisku surowcowym sprawa się oczywiście nie kończyła. W sytuacji gdy u nas stacjonowało 200 tys Rosjan, w sąsiednim NRD - 400 tys, było dla nas jasne, że odpowiedzialność za to, jak się historia potoczy spoczywa nie tylko na Wałęsie ale i na Jaruzelskim. Jednak użycie wojska mnie zaskoczyło, przyznaję. Ale nikt w Polsce nie pomyślał w odpowiedzi o zbrojnej akcji.
- Nie pojawiła się pokusa, żeby wtedy na przemoc odpowiedzieć tym samym?
- Wiedzieliśmy, że nas zgniotą, jeśli tylko ludzie rzucą się do walki zbrojnej. Wypracowaliśmy strategię działania bez użycia przemocy. Rządowa telewizja szukała pretekstu, starała się pokazać, że jest inaczej, kiedyś prezentowała zarekwirowane akcesoria japońskich sztuk walki, bambusowe kije do treningu dla zdrowia i życia nieszkodliwe - jako groźną broń. W stanie wojennym pojawiały się grupy skłonne do użycia przemocy, ale wszystkie okazywały się później inspirowane przez agentów. Wyjątkiem okazał się jeden uczciwy opozycjonista z Solidarności Krzysztof Siemieński, absolwent filozofii i żeglarz, który miał plan wysadzenia Jaruzelskiego w powietrze. Przyszedł z nim do mnie. Powiedziałem kategorycznie, że nie...
- I pozostało mu się podporządkować, bo to Zbigniew Bujak był charyzmatycznym liderem podziemnej Solidarności?
- Powiem raczej, że go przekonałem. Z zamachu zrezygnował. Gdybyśmy zachowali się inaczej, bezpieka szybko by się z nami rozprawiła w bezwzględny sposób. Wiemy, że jej funkcjonariusze próbowali inspirować Solidarność Walczącą do najdalej idących działań, bo po pierwsze stanowiła ona konkurencję dla Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej jako ogólnopolskiego kierownictwa podziemnej Solidarności, po drugie władzy każda przemoc z naszej strony ułatwiała by pracę. Obawiano się wtedy następującego wariantu: aresztowanie któregoś z ukrywających przywódców podziemia a potem jego zniknięcie. Bez śladu. Sygnałem, że podobne przygotowania mogą być czynione pozostawała szeptana propaganda, że niektórych liderów podziemia nie ma w kraju, tylko przebywają za granicą, nawet jakieś niewyraźne zdjęcia na dowód, że tak się dzieje, pokazywano.
- O ofiarach stanu wojennego już mówiliśmy, ale generałowie, którzy go wprowadzili, odpowiadają też za siedem straconych dla Polski lat?
- W historii państwa te 7-8 lat to epoka, choćby następne dziesięciolecie pokazało jak głębokie reformy w tym czasie można przeprowadzić. Stratę tego czasu przyszło nam później nadganiać. Solidarność była przejawem niezwykłej aktywności obywatelskiej. W konkretną działalność zaangażowało się 1,2 mln osób. Nie mam tu na myśli tylko uczestnictwa w zwykłych zebraniach. Przez całe lata 80 pracowały zespoły robocze, tworzyły koncepcje na przyszłość. Centrum Obywatelskich Inicjatyw Ustawodawczych, które koordynował sędzia Barczyk, wypracowało demokratyczny projekt reformy wymiaru sprawiedliwości. Wśród około stu osób, które się w prace nad nim zaangażowali byli profesorowie Andrzej Zoll i Ewa Łętowska. Dokumentację ukryto... w gmachu prokuratury, bo przecież wiadomo, że najciemniej jest zawsze pod latarnią. Nie znam lepiej przygotowanego programu reform. Dr Jerzy Moskwa ze szpitala na Barskiej koordynował projekt reformy służby zdrowia, po wielu latach komplementowany przez tych, którzy w USA wprowadzali w życie Obamacare. Jakieś półtora roku temu uczestniczyłem w imprezie kulturalnej w Lublinie, w Bramie Grodzkiej, a tu nagle jeden z muzyków mi mówi, że w czasach Solidarności był w zespole, przygotowującym reformę nauczania w szkołach artystycznych. Ciepłownicy sporządzali swoje projekty, argumentowali przy tym, że prawo do normalnej temperatury w mieszkaniu pozostaje prawem człowieka, z czym trudno się nie zgodzić. Oświata niezależna wypracowała jeden z najwspanialszych projektów, nauczyciele z całego kraju przy pracach nad nim się spotykali, zastanawiali się jak szkołę zreformować opierając się na jak najlepszym funkcjonowaniu trójkąta: nauczyciele - uczniowie - rodzice. Wiesław Rozłucki chciał się ze mną spotkać w sprawie przyszłego funkcjonowania giełdy, powiedziałem, że nie ma potrzeby, bo się wtedy ukrywałem i nie chciałem zbyt wielu osób narażać, ale przekazałem zachętę, żeby nad projektem nadal pracował, bo się przyda w wolnej Polsce i tak się rzeczywiście stało. Rozmach tych koncepcji pokazuje, jak niszcząco zadziałał stan wojenny, wtłaczając je na lata do podziemia. Prof. Jerzy Regulski wraz z zespołem pracował przez cały stan wojenny i później nad koncepcją samorządu terytorialnego. Jednak jeszcze wcześniej, w czasach legalnego działania Solidarności w 1981 r. uznawaliśmy, że kolejnym krokiem po tym, czego udało się już dokonać, powinny stać się demokratyczne wybory do samorządów, bo bez nich nie uda się naprawić Polski. Stanisław Ciosek z PZPR zauważał wtedy w bezpośredniej ze mną rozmowie: "- My wiemy, o co wam chodzi. Szykujecie się do przejęcia władzy". Zakładaliśmy wówczas, że wolne wybory do samorządu powinny się odbyć wiosną 1982 r, wynika to z przyjmowanych wtedy przez nas dokumentów, stan wojenny wówczas to udaremnił.
Zbigniew Bujak (ur. 1954) jako robotnik Zakładów Mechanicznych Ursus w 1980 r. został przewodniczącym Regionu Mazowsze NSZZ "Solidarność". Po wprowadzeniu stanu wojennego wymknął się obławie i przeszedł do podziemia, którego stał się głównym przywódcą. W kwietniu 1982 r. wszedł w skład Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej. Ukrywał się skutecznie aż do 1986, w tym samym roku po kilku miesiącach aresztu został zwolniony wraz z pozostałymi więźniami politycznymi. W nowej Polsce był posłem (1991-7) oraz prezesem Głównego Urzędu Ceł za rządów Jerzego Buzka. Pisze książkę o społecznej historii Solidarności.
Wybory samorządowe o których Z. Bujak wspomina w rozmowie, za sprawą stanu wojennego odbyły się w osiem lat później niż chciała pierwsza Solidarność, bo maju 1990 r. ale jako pierwsze od ponad 60 lat w pełni wolne wybory w Polsce.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie