Reklama

Andrzej Anusz: Zwyciężyła drużyna Solidarności

04/06/2022 18:00

Z Andrzejem Anuszem, autorem książki "Nielegalna polityka", w 1989 r. szefem kampanii Jacka Kuronia na Żoliborzu do Sejmu, rozmawia Łukasz Perzyna

- W wywiadzie, który niebawem ukaże się w "Opinii" specjalista od ordynacji wyborczej i wykładowca Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine Marek Mikołaj Kamiński wskazał, że chociaż poparcie dla Solidarności w wyborach z 4 czerwca 1989 r. przekroczyło 71 proc, to jednak kandydaci PZPR uzyskali 20-25 proc głosów. Trzeba to wyliczać drobiazgowo, bo wielu z nich nie posługiwało się szyldem swojej partii. Podobną liczbę głosów oddano na SLD w wyborach 1993 r, które wspomina się jako triumf postkomunistów i porażkę obozu Solidarności, który przegrał, bo zgłosił zbyt wiele list. Czy ta zbieżność nakazuje zweryfikować odbiór czerwcowych wyborów jako jednoznacznego zwycięstwa Solidarności czy raczej trzeba uznać, że sukces odnosi ten, kto najlepiej rozumie warunki ordynacji, więc wygrana mierzoną zdobyciem wszystkich możliwych mandatów poza jednym pozostaje poza dyskusją?

- Wykazana przez prof. Marka Kamińskiego zbieżność pozostaje faktem, ale w 1989 r. liczyło się to, że Solidarność zdobyła w wolnych wyborach do Senatu 99 mandatów na 100 możliwych zaś do Sejmu wszystkie 35 proc miejsc, które podlegały regułom swobodnej konkurencji. Czyni to uzasadnionym mówienie o jej wielkim zwycięstwie, chociaż rzeczywiście skala poparcia dla PZPR okazała się podobna, co cztery lata później, kiedy postkomuniści uzyskali władzę, bo podzielony już obóz Solidarności zbudował tak wiele list, że głosy 35 proc Polaków się zmarnowały jako oddane na ugrupowania, które nie przekroczyły progu wyborczego. W 1989 r. zasady uzgodnionej przy Okrągłym Stole ordynacji pozostawały znane i to Solidarność wyciągnęła z nich właściwe wnioski. Solidarność potrafiła się zorganizować. Wykorzystać wszystkie możliwości. Wynik wyborów słusznie odczytuje się jako klęskę układu władzy.

- Solidarność zwyciężyła, bo to jej koncepcja drużyny Lecha Wałęsy dostosowana była do nastrojów społecznych?

- Do potrzeby jedności, przede wszystkim. Wspólny wróg łączył a pozostawał nim komunizm. Ludzie poczuli, że trzeba się zjednoczyć. Później ta potrzeba zanikła, stąd odmienny efekt głosowania z 1993 r. Wtedy układ postkomunistyczny, który nie został po czerwcu '89 wyeliminowany i zachował zaplecze, wykorzystał nastroje związane ze społecznymi kosztami transformacji ale też trafniej od dawnych zwycięzców z wyborów czerwcowych odczytał, co wynika z reguł ordynacji wyborczej.

- Koncepcja drużyny Wałęsy, chociaż ostatecznie zwycięska, nie była jednak w 1989 r. jedyna?

- Nie stało się tak, żeby do drużyny Wałęsy weszły wszystkie środowiska opozycyjne. Konfederacja Polski Niepodległej startowała osobno. Część środowisk, jak Solidarność Walcząca czy działacze związani z Andrzejem Gwiazdą wybory w ogóle zbojkotowała. Uznali kontrakt Okrągłego Stołu za niemożliwy do przyjęcia. Lista Komitetu Obywatelskiego, który stał się polityczną emanacją Solidarności, nie została poszerzona, jak się tego domagali Jan Olszewski, Aleksander Hall czy Tadeusz Mazowiecki. Z tego właśnie powodu sami nie kandydowali w wyborach czerwcowych. W wypadku Mazowieckiego to paradoks, skoro rychło miał zostać pierwszym solidarnościowym premierem, właśnie w wyniku głosowania z 4 czerwca 1989 r. i późniejszych udanych zabiegów o skaptowanie ZSL i SD, wcześniej satelitów PZPR.

- Jako prowadzący kampanię Jacka Kuronia do Sejmu na Żoliborzu przekonał się Pan najlepiej, że podziałów nie brakuje, skoro rywalem kandydata, którego Pan wspierał, stał się inny solidarnościowy autorytet mec. Władysław Siła-Nowicki?

- Nie zmieniło to oczywiście ogólnopolskiego przesłania o jedności solidarnościowego obozu, ale faktem pozostaje, że na Żoliborzu zmierzyło się dwóch kandydatów z tego samego pnia. Kuroń reprezentował drużynę Wałęsy, mec. Siła-Nowicki niezadowolenie ze sposobu, w jaki powstała. Przywoływał tradycję Stronnictwa Pracy i chrześcijańskiej demokracji, znane było jego dzielne zaangażowanie w procesy polityczne czasów PRL. Jednak werdykt wyborców okazał się jednoznaczny. 

- Bo to drużyna Wałęsy zastosowała w kampanii perfekcyjnie łączące symbole, znaki i hasła wywoławcze: jak plakat "W samo południe" i melodyjka Studia Solidarność pochodząca z czasów radia podziemnego?

- Znakomicie przemówiło to do ludzi. Dostarczaliśmy też wskazówek, jak głosować. Wyborcy tego potrzebowali, przecież nawet najstarsi z nich zwykle nie pamiętali poprzednich demokratycznych wyborów. Przyjęliśmy zasadę, że pilnujemy procesu wyborczego.

- Baliście się fałszerstw? Jak się okazało, dmuchaliście na zimne?

-  W ówczesnej sytuacji mieliśmy obowiązek wziąć pod uwagę wszelkie warianty, w tym niekorzystne. Pamięć zbiorowa przechowała wiedzę o tym, co zdarzyło się w głosowaniu z 1947 r.  Wiadomo było, że mamy do czynienia z niepowtarzalną szansą. Ważne pozostawało, by nie dać się oszukać. Wypracowaliśmy cały system. Nasi mężowie zaufania przekazywali cząstkowe wyniki z komisji wyborczych, zliczaliśmy je na bieżąco w sztabie na Żoliborzu. Komuniści czuli presję, żadnych prób kuglowania nie podjęli. 

- A wynik głosowania zaskoczył... samych zwycięzców?

-  Założyłem się wcześniej z Jackiem Kuroniem, że do Senatu zdobędziemy co najmniej 70 proc mandatów, on utrzymywał, ze będzie ich 50-70 proc, bliżej "fifty-fifty". Wygrałem zakład. Zaskoczenie wynikiem to nie legenda. Wpłynęło na los mandatów po liście krajowej, niemal w całości odrzuconej przez wyborców. Znaleźli się na niej prominenci z PZPR i stronnictw sojuszniczych. Z 35 z nich tylko dwóch uzyskało wymagane ponad 50 proc poparcia. Stało się to jasnym sygnałem, że Polacy odrzucają system komunistyczny. Jednak zdezorientowani liderzy opozycji przystali na zmianę reguł wyborów jeszcze w ich trakcie, dlatego obóz rządzący zachował te mandaty, kolejni kandydaci rywalizowali o nie w okręgach w drugiej turze. Nawet to nie zmieniło jednak jasnego obrazu, kto okazał się zwycięzcą, a kto pokonanym.

- Pojawiło się przekonanie, że po 4 czerwca 1989 r. Polska nigdy już nie będzie taka jak przedtem?

- Mieliśmy już poczucie, że powrotu do komunizmu nie będzie. Dynamika społeczna okazała się jednoznaczna. Klęska listy krajowej oznaczała odrzucenie establishmentu, podobnie jak 99 procent mandatów dla Solidarności do Senatu i wszystkie możliwe do zdobycia 35 proc do Sejmu. Pewne procesy okazały się nieodwracalne. W sensie instytucjonalnym, politycznym i społecznym a także w historycznym  wymiarze obóz władzy nie był w stanie niczego już zaklajstrować. Kilka tygodni później 3 lipca na czołówce "Gazety Wyborczej" ukazał się tekst Adama Michnika "Wasz prezydent, nasz premier". To nie było tak oczywiście, że Michnik napisał... i się stało. Jego artykuł odzwierciedlał nastroje społeczne.

- Wybory wygrywa się przecież po to, żeby rządzić?

- Po tak jednoznacznym wyniku wyborczym nie było już możliwości, żeby Solidarność pozostawała częścią opozycji i legitymizowała utrzymanie komunistów u władzy.

Zdjęcie: Z okładki książki autorstwa Andrzeja Anusza „Nielegalna Polityka. Zjawisko drugiego obiegu politycznego w PRL (1976-1989)”

Aplikacja wio.waw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo wio.waw.pl




Reklama
Wróć do