Reklama

Pokażę Warszawę, której już nie ma. Rozmowa z Robertem Bombałą

Łukasz Perzyna rozmawia z Robertem Bombałą, autorem powieści o stolicy w Dwudziestoleciu. 

- Powieść nad którą Pan pracuje ma za osnowę dwa najgłośniejsze zabójstwa polityczne czasów Dwudziestolecia międzywojennego: prezydenta Gabriela Narutowicza przez fanatyka Eligiusza Niewiadomskiego w 1922 r. oraz ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego przez terrorystę ukraińskiego w 1935. Czy to będzie książka o polityce?  

Zdarzenia, o których Pan mówi wyznaczą rzeczywiście ramy akcji, pojawią się postaci polityków, zwłaszcza związanych z Józefem Piłsudskim jako twórcą międzywojennej państwowości polskiej, ale powieść, którą piszę, nie jest polityczna. Stara przedwojenna Warszawa to było urocze miasto. Zróżnicowane, bo 30 procent mieszkańców stanowili Żydzi. Mieszkało też w stolicy sporo Niemców i Ukraińców.

- Warszawa była nawet nazywana Paryżem Północy, to nie przesada?

- Pewnie nie, była miastem eleganckim ale i pełnym kontrastów: piękne dzielnice i slumsy.  Do prezentacji na łamach pnp 24.pl wybrał Pan akurat taki fragment mojej jeszcze nie ukończonej powieści, który opisuje tajemniczą wyprawę bohatera, weterana Legionów, syna arystokratów spod Lwowa, prowadzącego już po odejściu z wojska w stopniu majora prywatną agencję detektywistyczną w kamienicy przy Nowym Świecie. Mój bohater wsiada do taksówki na ulicy Wareckiej, w eleganckiej dzielnicy. Mija plac Napoleona, z okien wciąż widzi dobrze ubranych przechodniów. Ale już gdy dojeżdża do placu Grzybowskiego, krajobraz wokół się zmienia: domy są uboższe, na ulicach Żydzi w chałatach i ich żony w perukach. Zbliża się do Kercelaka, wtedy największego placu targowego nie tylko stolicy ale całej Europy i tam już na Woli dominuje polska biedota, czy nawet lumpenproletariat, bo człowiek, z którym ma się spotkać, kiedyś był towarzyszem walki Piłsudskiego, a później jako szef grupy o charakterze mafijnym trzymał całe całe to targowisko w garści. A przy okazji z pół Warszawy.

- To nie jest postać fikcyjna?

- Prawdziwe, zaczerpnięte z historii życiorysy okazują się znacznie ciekawsze.  Łukasz Siemiątkowski znany jako Tata Tasiemka jeszcze za carskich czasów miał swój udział w słynnej akcji uwolnienia dziesięciu więźniów z Pawiaka, a ściślej organizował ich rozśrodkowanie w ukryciu gdy już znaleźli się na wolności. To na spotkanie z nim jedzie mój bohater. W międzywojniu Tata Tasiemka zarządzał Kercelakiem w ten sposób, że sam Felicjan Sławoj-Składkowski, który przecież zanim został ostatnim polskim premierem, był też ministrem spraw wewnętrznych – miał się wyrazić, że to dzięki niemu na Kercelaku panuje spokój. A to był największy targ w Europie, po wojnie i rzezi Woli przez Niemców jego funkcję przejął Bazar Różyckiego. Klimaty jednak się tak bardzo nie zmieniły pomimo zburzenia miasta, opisał je w „Złym” Leopold Tyrmand. Kolega Taty Tasiemki z PPS Doktor Józef Łokietek naprawdę obronił w Szwajcarii doktorat z chemii. W Ameryce zbierał pieniądze na podziemną PPS. Był jednym z tiełochranitieli jak wtedy z rosyjska określano, czyli ludzi do specjalnych poruczeń Piłsudskiego. Niektóre źródła przypisują nawet odpowiedzialność za uprowadzenie i śmierć gen. Zagórskiego właśnie Łokietkowi.   

- Z tego co słyszę, wątek polityczny będzie trochę podporządkowany sensacyjnemu, bo to Pana historia?

- Wie Pan, o Piłsudskim wszystko już prawie napisano. W książce pojawi się wątek, że gdy zamordowano Narutowicza, radykałowie z milicji PPS byli gotowi w akcie odwetu zabić generała Hallera. Naprawdę takie były wtedy nastroje. To Piłsudski ich wtedy powstrzymał, nie zgodził się. Milicja PPS stanowiła siłę, liczyła 3 tys ludzi, do natychmiastowej mobilizacji z wolskich głównie fabryk, tam gdzie Tata Tasiemka rozdawał karty. W takim trudnym klimacie rodziła się młoda polska Niepodległość. Staram się to pokazać jak najlepiej. Główny wątek jest sensacyjny, to moja opowieść, ale wpisana w realia, które próbuję jak najmocniej udokumentować. Prawdziwa akcja zaczyna się w salonie Ossowieckiego, jasnowidza. Wie Pan, że sam Piłsudski nie tylko interesował się takimi rzeczami, wręcz nimi pasjonował?     

- Jerzy Giedroyc we wspomnieniach spisanych przez Krzysztofa Pomiana relacjonuje, że jako młody urzędnik pojechał do Belwederu po podpis pod ważnym dokumentem. A tu dyrektor gabinetu nie chce go wpuścić: Marszałek czaruje, powiada. Musiał Giedroyc z tego Belwederu odezwać się do sekretariatu premiera, aż sam Kazimierz Bartel oddzwonił i wymógł, żeby go wpuszczono…

-  Oczywiście moja powieść nie opowiada o sprawach ezoterycznych ani nadprzyrodzonych, ale w salonie Ossowieckiego, charyzmatycznej bez wątpienia postaci, bohater niespodziewanie dostaje zlecenie swojego życia. Jak już była o tym mowa, prowadzi agencję detektywistyczną. I spotyka tam zamożnego ziemianina, którego córka zaginęła. Najpierw nie chce się tą sprawą zajmować. Później zagadka go wciąga, trop prowadzi do grupy studentów ukraińskich. Dziewczyna zakochała się w jednym z nich. Chodzi o środowisko Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, bo UPA wtedy jeszcze jeszcze nie było. Sprawa znajdzie rozwiązanie na warszawskiej ulicy Foksal, w dniu zamachu na Pierackiego. Jak Pan wie, terrorysta rzucił bombę, która nie wybuchła, więc zabił ministra  z pistoletu. W mojej powieści bombę wiozła właśnie ta dziewczyna, córka zamożnego klienta, od którego przyjął zlecenie legionowy weteran, prowadzący agencję detektywistyczną. I tak koło się zamyka.  

- Skąd autor urodzony 22 lata po wojnie czerpie realia?

- Z książkami pojawia się problem taki jak z opracowaniem Andrzeja Rawicza, który przez lata był dziennikarzem „Trybuny Ludu” więc nietrudno się domyślić, że dobrze pisze o PPS-Lewicy, z której potem wywodziła się partia, co połączyła się z PPR w PZPR, dużo  gorzej o niepodległościowej Frakcji Rewolucyjnej kierowanej przez Piłsudskiego i potem go popierającej.    Użyteczny okazuje się  plan Warszawy z tamtych czasów, książka telefoniczna, ówczesne gazety, nie tylko artykuły - na dowolny temat bo słownictwo było inne i wszystko się przydaje - ale zamieszczane w nich ogłoszenia. Historię przedwojennej Polski można prześledzić na podstawie reklam w gazetach. Polecano nowy wynalazek: detefon. Połączenie radia z telefonem. Nie mam pojęcia, jak to działało, próbuję się dowiedzieć. Reklama bibułki do papierosów brzmi jak żart ale wtedy była serio: pal Morvitan, będziesz zdrowszy. Historia zawarta jest też w fotografiach z epoki. Wiele spłonęło, wiele przetrwało, choćby w muzeum Woli, zorganizowanym jeszcze w starym stylu, jak takie placówki za poprzedniego ustroju, ale przydatnym. Gdy na warszawskiej Akademii Teologii Katolickiej, dziś to jest Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego, studiowałem historię sztuki mieliśmy zajęcia, których sens polegał na opisywaniu obrazu. Dobrze to było pomyślane.  Przydatne okazują się pamiętniki, wiele w nich realiów. Ale również książka o ówczesnych restaruracjach.   

- Tworzy Pan mit międzywojennej Warszawy jak Chicago, bo to jednak powieść sensacyjna?

- Nie ma potrzeby tego robić. Historia okazuje się czasem ciekawsza niż legenda. Z przekazów wynika, że w Warszawie na Powiślu w latach 20 w knajpie ucztowała jedna grupa, wpadła druga i otworzyła ogień. Odjechali samochodem. Gdy zaatakowani się pozbierali, wsiedli do drugiego samochodu i ruszyli w pościg. Tak wtedy było. Wspomniany już Łokietek i jego kompania jeździli na Budy, tam kwitł hazard, nielegalny handel, pojawiały się sprzedajne kobiety. Ale obok tego istniały piękne dzielnice.

- Pana książka to wizja miasta, którego już nie ma.

- Warszawa przez lata rozwijała się w ten sposób, że gdy zabrakło już miejsca dla ludzi na Starym Mieście, budowano Nowe. Przyjezdni czasem tego nie rozróżniają, mówią „idziemy na Starówkę”, a mają na myśli ulicę Freta, która znajduje się już na Nowym Mieście.  Sam wychowałem się w Płocku, który nie był jak Warszawa zburzony, a historię ma długą. Wiemy, jak się zmienił, gdy Gomułka ulokował tam petrochemię. Nowe blokowiska stanęły na łąkach, które przed wojną należały do zakonów. 30-tysięczne miasto stało się ponad stutysięcznym. Starszy człowiek opowiadał mi, że przed wojną porządek w Płocku utrzymywało sześciu policjantów. Zaś w latach 70 było 3 tys milicji na 100 tys mieszkańców a w 1976 r. Płock obok Radomia i Ursusa stał się i tak trzecim ośrodkiem protestu robotniczego.

- Ale Płock i tak pozostaje przykładem mazowieckiego miasta, które rozwijało się harmonijnie. W Warszawie ciągłość została zerwana…

-  W Warszawie działo się inaczej, budowano na gruzach. Warto spojrzeć na to, co skryły. Czasem tylko nazwy ulic, jak na bliskiej Woli pokazują, czym zajmowali się dawni mieszkańcy: Miedziana, Srebrna, Złota… Interesuje mnie życie codzienne, to jak się zmieniało. W pociągach była wtedy trzecia klasa, z drewnianymi ławkami. Kamienice miały toalety na podwórzach. Jeśli były łazienki, to wodę trzeba było grzać.  Przedwojenną Polskę warto trochę odbrązowić, nie tylko politycy pisali jej historię. Warszawy również to dotyczy. Interesują mnie zwykli ludzie, którzy pracowali, czasem byli bezrobotni, szli do restauracji albo na małą czarną, kochali się lub nienawidzili.

CZYTAJ RÓWNIEŻ:

Aplikacja wio.waw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo wio.waw.pl




Reklama
Wróć do