
Jeśli Polacy uznają, że inwigilacja z użyciem systemu Pegasus zagraża ich wolności - może się okazać, że dotychczasowa ich cierpliwość się wyczerpie, a dla władzy to już o jedną aferę za dużo. Jednak w wypadku, gdy opinia publiczna oceni, że po prostu jedni politycy podsłuchiwali innych, jak to się też działo w przeszłości - niewiele się zmieni.
Mamy więc do rozważenia dwa scenariusze.
- Awantura o Pegaza staje się odpowiednikiem dawnej afery Rywina, która poparcie dla rządzącego wtedy SLD zredukowała przed 20 laty do jednej czwartej. Albo też
- okaże się kolejną dyżurną aferą PiS, wpisze się w system rządzenia i przeminie jak wcześniej "Dwie Wieże" austriackiego dewelopera czy finanse prezesa Orlenu Daniela Obajtka.
Zaistnienie któregoś z wariantów nie zależy od prokuratorów czy sądów - pierwsi zostali już przez władze spacyfikowani, a operacja rozjeżdżania drugich trwa - lecz od medialnej zręczności władzy i opozycji.
Praktyki już ujawnione okazują się szpetne, ale gdyby to estetyka decydowała o kolejności sił politycznych w sondażach, Jarosław Kaczyński nie pozostawałby liderem partii rządzącej. Z pewnością nie cieszy się powszechną sympatią poszkodowany w aferze Pegasusa dawny jego koalicjant a obecny wygnaniec i adwokat ludzi opozycji oraz ich rodzin (reprezentował syna Donalda Tuska) mec. Roman Giertych. Niezależnie od jego odpychających cech osobistych, Polacy nie lubią polityków, co w trybie nagłym zmieniają strony barykady i za każdym razem okazują się radykałami. Inna poszkodowana prok. Ewa Wrzosek nie jest osobą powszechnie znaną, a jej profesja sympatią się nie cieszy. Za to operacja, której wyjaśnieniem się zajmowała - organizowania przez władzę nieudanych wyborów kopertowych za pośrednictwem Poczty Polskiej zamiast tradycyjnego głosowania w 2020 r. na prezydenta, ponad wszelką wątpliwość naraziła Skarb Państwa na straty. Następny inwigilowany przez Pegaza szef kampanii Koalicji Obywatelskiej z 2019 r. Krzysztof Brejza nie jest wybijającą się postacią, a wśród swoich uchodzi za odpowiedzialnego za porażkę. Jednak zastosowanie wobec niego procedur przewidzianych pierwotnie do zwalczania terrorystów rodzi trudne pytanie o uczciwość wyniku wyborczego, chociaż Sejm wtedy wyłoniony odbył już ponad połowę kadencji, więc niewiele z tym zrobić można, nawet gdyby wnioski okazały się najdalej idące. Wiadomo już, jak wyglądać będzie przeciwdziałanie skutkom afery przez PiS: propaganda rządowa przypominać zamierza kwestię "inwigilacji prawicy" z lat 90. Tyle, że wówczas rzecz sprowadzała się bardziej do bulwersujących kwestii personalnych (informacje o opozycji zbierał wywodzący się ze służb poprzedniego ustroju płk. Jan Lesiak, słynna stała się jego szafa, gdzie materiały gromadzono) a nie złowrogich technologii, pozwalających nie tylko na podsłuch ale również dyskretną i trudną do udowodnienia prowokację.
W amerykańskiej aferze Watergate potężną rolę pozytywnego bohatera odegrał dobiegający wtedy siedemdziesiątki sędzia John Sirica, który skazał na dwadzieścia lat więzienia sprawcę włamania do kwatery Partii Demokratycznej Gordona Liddy'ego, gdy ten odmówił ujawnienia mocodawców, czym nieugięty sędzia skutecznie zniechęcił do podobnej powściągliwości innych w sprawę zamieszanych. Wymiar sprawiedliwości USA cieszył się jednak wówczas przykładną niezawisłością. Również jeśli o prokuratorów chodzi, gdy pierwszego z nich odwołał prezydent Richard Nixon, do skóry dobrał mu się drugi, polskiego pochodzenia Leon Jaworski. Skłonił głowę państwa do wydania taśm z nagraniami rozmów z gabinetu. Okazały się niekompletne. Wobec ujawnienia, że ślady zacierano, prezydent ustąpił ze stanowiska.
Analogia z Watergate pozostaje atrakcyjna medialnie a nawet uzasadniona politologicznie, bo tak jak prezydent Richard Nixon przystał w kampanii na podsłuchiwanie kwatery sztabu demokratycznego konkurenta George'a McGoverna chociaż i bez bezprawnych tricków (za których sprawą przezwano go "Tricky Dicky", czyli w wolnym tłumaczeniu "Ryśkiem oszustem") pokonałby go w wyborach prezydenckich z 1972 r. - tak Kaczyński uciekł się do niedozwolonych środków w kampanii 2019 r, która i bez nich okazałaby się dla PiS wygrana, przynajmniej do Sejmu, co najważniejsze: a trudno uwierzyć, żeby oddany we wszystkim szefowi Mariusz Kamiński bez zgody prezesa pozwalał podwładnym włamywać się do telefonów opozycyjnych sztabowców lub prawników.
Na tym jednak analogie Pegasusa z Watergate się kończą. W USA do deszyfracji afery doprowadzili niezależni dziennikarze: Bob Woodward i Carl Bernstein z "Washington Post". Nie wypuściliby jednak serii śledczych artykułów, gdyby nie współpracował z nimi spotykający się potajemnie późną nocą w zaciszu podziemnych garaży przedstawiciel obozu władzy informator "Głębokie Gardło" o kryptonimie zapożyczonym od tytułu modnego wtedy filmu porno. Po latach kretem okazał się wicedyrektor FBI Mark Felt. We współczesnej Polsce niestety dzieje się odwrotnie - to krety z legitymacjami dziennikarskimi prowokują polityków do gorszących zachowań jak niejaki Mazurek Budkę, Siemoniaka, Suskiego i Szumowskiego do wspólnego ochlaju ponad podziałami. Nie widać też - choć przeciwników "Maria" Kamińskiego nawet w obozie władzy nie brakuje - w PiS osób gotowych sypać swoich dlatego, że ci łamali prawo i zasady demokracji. Jeśli się jednak znajdą - afera może przybrać postać nieoczekiwanej eskalacji. Zwłaszcza jeśli:
- wpisze się w mechanizm sukcesji po Jarosławie Kaczyńskim
- w jej trakcie okaże się, że służby PiS inwigilowały swoich, jeśli rzecz najkrócej ująć, jedni politycy PiS podsłuchiwali innych
- albo, co oznacza wariant "hard", w jej trakcie zaistnieje zarówno pierwszy z tych czynników jak drugi.
Nie są to wcale warianty utopijne. Wskazuje na to bogaty arsenał środków uruchomionych uprzednio przeciwko prezesowi Najwyższej Izby Kontroli Marianowi Banasiowi i jego najbliższej rodzinie, zwłaszcza synowi, a także zabiegi służb wokół byłego wicepremiera Jarosława Gowina i jego najbliższych, które doprowadziły go do spektakularnego załamania. W obu wypadkach w grę wchodzili politycy stopniowo uniezależniający się od obozu rządzącego. Jednak podejrzliwy Kamiński mógł przekonać równie nieufnego Kaczyńskiego, żeby podobne środki stosować prewencyjnie, wobec wątpiących.
Chcielibyśmy się tego dowiedzieć? Musimy. Bo od tego zależy nie tylko przyszłość demokracji. Nie abstrakcyjne miejsca kraju w światowych rankingach. Lecz to, czy będzie można ze sobą rozmawiać bez ściszania głosu lub wyłączania telefonu komórkowego i znanego z czasów poprzedniego ustroju popularnego gestu, że ściany mają uszy. Pisowski prezydent Andrzej Duda zanim wygrał wybory obiecywał Polakom wspólnotę. Ale nie miała to być wspólnota strachu.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie