
Czytający choćby jedną książkę na rok Polacy wciąż mogą... czuć się mniejszością. Trudno się cieszyć z aptekarskiego wskaźnika wzrostu czytelnictwa, poświadczonego w badaniach Biblioteki Narodowej. Zaś to, że wreszcie przestało spadać, przypisać można oczywistym przyczynom: w pandemii wielu Polaków miało więcej czasu na lekturę a mniej innych rozrywek, zadziałał też efekt literackiej nagrody Nobla dla Olgi Tokarczuk, co wzmogło zainteresowanie literaturą współczesną.
Dane dotyczące czytania książek przez Polaków od lat pozostają alarmujące. Poprawiają się niewiele, ale chociaż nie pogarszają. Z ogłoszonych w br. badań Biblioteki Narodowej wynika, że 42 proc Polaków w poprzednim roku przeczytało przynajmniej jedną książkę, o 3 proc więcej niż rok wcześniej. Siedem książek rocznie lub więcej czyta co dziesiąty z nas. Oba wyniki okazują się najlepsze od sześciu lat.
Od lat wielu z kolei nowym zjawiskiem okazują się ważne książki autorów, dla których ich pisanie nie stanowi głównego źródła utrzymania. W I RP parająca się piórem szlachta mówiła o "niepróżnującym próżnowaniu" w czasach baroku i Wespazjana Kochowskiego, który to określenie spopularyzował. Zarabiać przystawało bowiem na folwarku, nie honor zaś na księgach. Zjawisko niespodziewanie powróciło w kapitalizmie i nie ma powodu się nim martwić. Kolejne, ciekawe książki pisane są więc... po godzinach.
"Żubura" powstaje w chwilach, gdy uwagi jej autora nie zaprząta polityka. Rafał Grupiński jest wiceprzewodniczącym klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej, posłem od szesnastu lat, zasiadał też jako minister w rządzie Donalda Tuska. - Epicka opowieść nie wolna od wątków sensacyjnych, rozciągnięta na cały wiek XX, od I wojny do czasów późnego PRL - tak główną perspektywę "Żubury" określa jej autor. Nie dosyć jednak na tym, bo równolegle pojawi się wątek starożytny, którego akcja rozgrywa się we wspólnocie chrześcijańskiej w czasach Świętego Augustyna w Afryce Północnej. Konfrontacja śladów starożytnych ze współczesnością to recepta autora na oryginalność. Jak pamiętamy zestawiali je już w prozie Michaił Bułhakow ("Mistrz i Małgorzata") oraz Roger Caillois ("Poncjusz Piłat"). Współcześni bohaterowie Grupińskiego wywodzą się z różnych grup społecznych a nawet narodowościowych, bo taka była mozaika Polski przed rokiem 1939. Wcześniej się nie znają. Połączy ich Wielkopolska oraz pewne intrygujące śledztwo. Fragmenty "Żubury" ukazały się już w druku, całość autor zamierza skończyć w 2022 r, jeśli polityka pozwoli znaleźć na to czas. Człowiekiem Księgi Grupiński był zawsze, pod koniec lat 80 jego drwiąca charakterystyka Pina jak określił w paryskiej "Kulturze" (nr 9 z 1988 r.) polskiego intelektualistę zbulwersowała kręgi opiniotwórcze, a autora niektórzy zaczęli już nawet przezywać "Michnikiem centroprawicy".
Gdy nonkonformistyczny Poznaniak i więzień polityczny PRL Rafał Grupiński szokował swoimi charakterystykami środowisko ówczesnego "Tygodnika Mazowsze", któremu - chociaż uchodziło za doskonale poinformowane - nie śniło się wtedy jeszcze, że za parę lat przyjdzie mu zamiast bibuły wydawać trafiającą do kiosków wysokonakładową i opiniotwórczą "Gazetę Wyborczą", pochodzący z mazowieckiego Płocka Robert Bombała dopiero studiował na Akademii Teologii Katolickiej historię sztuki sakralnej. Zanim napisał własną książkę, został bohaterem cudzej. W "NZS na ATK" autorstwa Andrzeja Anusza i mojego opowiada, jak działał w Partii Zielonych i dlaczego nie zapisał się do NZS, bo uważał, że na katolickiej uczelni, gdzie profesurę tworzą duchowni lub świeccy antykomuniści nie ma to sensu. W powieści, którą teraz pisze na co dzień żyjący z uprawiania dziennikarstwa gospodarczego Robert Bombała, jego główny bohater, weteran Legionów i "dwójki" czyli wywiadu II RP, prywatny detektyw po odbyciu treningu sportów walki w domu przy warszawskim Nowym Świecie, udaje się na tajemnicze spotkanie. Bierze taksówkę i przez plac Grzybowski oraz dzielnicę żydowską zwaną wtedy eufemistycznie północną udaje się na Kercelak - główny plac targowy międzywojennej stolicy. Otrzymuje lukratywne ale nietypowe i nadzwyczaj niebezpieczne zlecenie odnalezienia córki zamożnego ziemianina, studentki ze Lwowa, która przepadła najpewniej wraz z prowadzącym działalność antypaństwową Ukraińcem z OUN, poprzedniczki osławionej UPA. Losy wszystkich bohaterów splotą się dramatycznie na warszawskiej ulicy Foksal tego czerwcowego dnia 1934 r, gdy od kul zamachowca zginie tam minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki, jeden z najbardziej zaufanych współpracowników zbliżającego się już do końca swoich dni Marszałka Józefa Piłsudskiego. To w odwet za zabójstwo Pierackiego sanacja stworzy obóz dla oponentów w Berezie Kartuskiej.
Także lata 30, ale nie splot losów polsko-ukraińskich lecz dzieje pogranicza polsko-niemieckiego wraz z dramatycznym problemem tożsamości mazurskiej od lat zajmują Jerzego Woźniaka. Nie zmienia on swoich pasji. Po "Trylogii Mazurskiej", na którą złożyły się "Mazur", "Fatum" i "Cyrograf", gdzie autor wykorzystał swoje doświadczenia z pracy w Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie - powstaje czwarta powieść "Jezioro Elfie". Podobnie jak proza Roberta Bombały zawiera wątek sensacyjno-wywiadowczy.
Tytułowe jezioro choć nieduże istnieje naprawdę pod Pasymiem. Samo w sobie stanowi kawał historii.
Przed olimpiadą zimową w Garmisch-Partenkirchen w 1936 r. Niemcy zbudowali tam właśnie na Mazurach skocznię narciarską: treningową ale regulaminowych rozmiarów. Parę zagadek się z nią wiąże. Po wojnie zaś tamtejsza baza sportowa służyła za siedzibę Mazurskiemu Uniwersytetowi Ludowemu, zanim się całkiem nie rozpadła.
- Piszę gdy znajduję się w miejscu wydarzeń - objaśnia nam swoją metodę autor Jerzy Woźniak. A w pandemii podróżuje się trudniej, bo wiele archiwów pozamykano i niełatwo o spotkania z ludźmi. Parę z nich ma zaległych: umówiony jest z pastorem z Pasymia w kościele ewangelickim i dwoma regionalistami z małego muzeum. Musi jeszcze zebrać trochę pocztówek z epoki. Teraz przemawiają do wyobraźni, potem zaś książkę zilustrują, podobnie jak tomy "Trylogii Mazurskiej".
Powieści z najnowszej historii mają swoich wiernych fanów, ale na niezawodny "target" liczyć mogą również ci, którzy odwołują się do kibicowskich serc i emocji. Pasjonat futbolu Klaudiusz Slezak oraz wykładowca Uniwersytetu Śląskiego Zbigniew Kantyka nie czekając na etatowych historyków futbolu spisali własną opowieść o GKS Tychy. Ten powstały zaledwie w 1971 r. górniczy klub już trzy lata później awansował do ekstraklasy. Czas jego chwały nastał w 1976 r, kiedy to Tychy wywalczyły wicemistrzostwo Polski, ustępując tylko bilansem bramkowym przy równej liczbie punktów pierwszeństwa Stali Mielec wtedy z Grzegorzem Lato, Andrzejem Szarmachem i Henrykiem Kasperczakiem w składzie. Nadszedł czas europejskich pucharów i wielkiego widowiska, bo GKS wylosował FC Koeln. Niemcy byli wtedy mistrzami świata. Ich futbol miał markę równie renomowaną jak samochody. W Kolonii grali Heinz Flohe i Dieter Mueller. Na wyjeździe Tychy przegrały, ale z honorem, bo 0:2. Przed rewanżem błąd popełnili jednak włodarze klubu. Zamiast na własnym obiekcie postanowili zagrać na Stadionie Śląskim, słynnym stutysięczniku w Chorzowie.
"Decyzje działaczy okazały się chybione - na trybunach zasiadło zaledwie 20 000 widzów i ogromny stadion wydawał się pustawy. Tyscy zawodnicy czuli się w tych warunkach obco i de facto rewanż zamiast u siebie grali jakby na wyjeździe" - opisują po latach Klaudiusz Slezak i Zbigniew Kantyka w gotowej już do wydania książce "Największy sukces GKS Tychy". Jednak aż do 74 minuty losy meczu pozostawały otwarte, bo GKS od 18 minuty prowadził po strzale Romana Ogazy i do dogrywki, w trakcie której wszystko już mogło się zdarzyć brakowało tyszanom drugiego gola.
Niestety jednak to im strzelił wtedy bramkę Dieter Mueller. Sensacji nie było.
Nie każdy pamięta dziś gwiazdy GKS Tychy z lat 70: srebrnego medalistę olimpiady w Montrealu (1976) Ogazę czy Lechosława Olszę, co grał bajecznie, za to prowadził się tak niesportowo, aż sąsiedzi z bloku skarżyli się, że wstydzą się i boją dzieci na klatkę schodową wypuszczać. Bramkarza Eugeniusza Cebrata, graczy z pola Czarnynogę i Raska... I trenera Aleksandra Mandziarę, który z nich wszystkich zbudował wicemistrzowską drużynę. A Polska - przypomnijmy - pozostawała wtedy trzecią futbolową potęgą świata po Niemcach i Holendrach.
Autorzy "Największego sukcesu..." swoją nie dla chleba napisaną książkę dedykują wszystkim, co "wierzą mocno w to, że lata chwały piłkarskiej drużyny GKS Tychy kiedyś powrócą". Narrację budują tak żarliwie, że po lekturze kilkunastu stron nie mamy już żadnych wątpliwości, że to nastąpi.
Podobnie życzyć sobie można, żeby niezależnie do statystyk nawet z ich badanymi zwykle przez farmaceutów mikroskopijnymi współczynnikami poprawy - nawyk czytania stał się znów, jak w międzywojniu i długo po wojnie, wyróżnikiem inteligentnego człowieka.
Mamy więc w kulturze polskiej idealną symetrię, chociaż zapewne nie o takiej w czasach pierwszej Solidarności, które uaktywniły również intelektualne aspiracje, marzyliśmy. Żyjący z reguły z czego innego autorzy z ogromnym trudem znajdują czas, by coś ważkiego napisać. A ich równie zaganiany odbiorca - żeby z kolei to przeczytać. I tak spotykamy się w pół drogi. Z nie najgorszym jednak efektem. Z dwoma literackimi nagrodami Nobla w ostatnich trzydziestu latach dla Wisławy Szymborskiej i Olgi Tokarczuk Polska nie ma się czego wstydzić. A że rekordy sprzedaży i zarobków autorów biją na razie popularne thrillery a chwilowo Robertem Lewandowskim rodzimego rynku księgarskiego pozostaje Remigiusz Mróz, co raczej na pewno trzecim w odstępie paru lat literackim noblistą z Polski nie zostanie - to już wilcze prawo rynku. De gustibus...
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie