
Prezydent Joe Biden, udając się pomimo oczywistego niebezpieczeństwa i osiemdziesiątki na karku do zagrożonego bombardowaniami Kijowa na spotkanie ze swoim ukraińskim odpowiednikiem Wołodymyrem Zełenskim udowodnił, że Stany Zjednoczone znów mają przywódcę na miarę Ronalda Reagana, co pokierował globalnym demontażem komunizmu i Billa Clintona, który przyjmując Polskę do Sojuszu Atlantyckiego ostatecznie zlikwidował żelazną kurtynę pozostałą po imperium zła.
Słowa Joego Bidena, że wolność nie ma ceny oraz jego obietnica, że Ameryka pozostanie u boku Ukrainy tak długo, jak ta będzie jej potrzebować - utrwalą się nie tylko w pamięci gospodarzy tej wizyty.
Amerykańscy komentatorzy skupią się zapewne na prognozie, że Biden, jeśli oczywiście zdrowie mu dopisze, po kijowskim sukcesie drugą kadencję prezydencką ma już w kieszeni. Zapewne tak zdarzy się rzeczywiście, nas jednak interesuje co innego. Po ukraińskiej podróży nikt już nie zarzuci liderowi wolnego świata, że - podobnie jak niektórzy poprzednicy - obawia się w tej właśnie roli występować.
Joe Biden w oczach światowej opinii publicznej przykładnie zawstydził sojuszników Ameryki, troskających się jak Niemcy o brak taniego rosyjskiego gazu w gospodarstwach domowych swoich podatników czy niczym Francuzi przejmujący się na wyrost, żeby przyszły pokój, gdy zostanie zawarty, nie był pozbawiony gwarancji nie tylko dla Ukrainy, ale też dla Rosji, której autokratyczny lider Władimir Putin tę ponurą wojnę rozpętał. Przypomina to nieco postawę aliantów z czasów "drole de guerre" (dziwnej czy śmiesznej wojny) po 3 września 1939 r, kiedy to przed zrzuceniem ulotek na pozycje hitlerowskiej armii, na wszelki wypadek rozwiązywano paczki z nimi, żeby przypadkiem nie zabić jakiegoś Niemca.
Prezydent Biden pokazał mocny charakter. Bo fakt, że zna się na polityce zagranicznej pozostaje oczywisty w wypadku wieloletniego przewodniczącego komisji spraw zagranicznych Senatu USA, podobnie jak obeznania z polityką wschodnią dowiódł w tej samej roli za kadencji Clintona, skutecznie forsując niepopularne wśród amerykańskiej opinii publicznej wsparcie finansowe dla administracji Borysa Jelcyna, niedawnego obrońcy moskiewskiego Białego Domu w trakcie puczu neostalinowskiego: dziś może to szokować, łatwo o zarzut, że pieniądze z USA utorowały też drogę do sukcesji po nim Putinowi, ale w chwili, gdy decyzje podejmowano, alternatywę dla schorowanego i rzadko już wtedy trzeźwego prezydenta Rosji stanowili wyłącznie nacjonalistyczni neobolszewicy: ich dojście do władzy oznaczałoby, że wojna na Ukrainie wybuchłaby ćwierć wieku wcześniej.
Wolny świat się łączy, siły zła również
Gdy wszystkich cieszy odwaga amerykańskiego prezydenta, wspomnieć wypada o tym, co niepokoi. W dantejskim piekle znalazło się przecież nawet specjalne miejsce dla wzbudzających fałszywe nadzieje. Każdy więc przekaz, także radosny i bliski euforii, warto pod tym względem zestawić z faktami bardziej ponurymi. Już po kijowskim spotkaniu Bidena, w Budapeszcie minister spraw zagranicznych w rządzie Viktora Orbana znany z licznych afer Peter Szijjarto odbył długą rozmowę z Wang Yi szefem chińskiej dyplomacji i zarazem wydziału zagranicznego tamtejszej partii komunistycznej. Obaj politycy zapewnili, że tak samo zależy im na pokoju. Węgry od dawna jako jedyny kraj Unii Europejskiej i Sojuszu Atlantyckiego oponują przeciwko sankcjom wobec Rosji. Tym samym, których skuteczność zachwalał w Kijowie Joe Biden.
To dowód, że nie tylko wolny świat jednoczy się i porozumiewa w obronie Ukrainy. Globalne siły zła czynią to również, ale przeciwko niej. Z doświadczeń miłujących wolność nawet za cenę krwi Ukraińców skorzystać może bowiem rychło opozycja węgierska dotychczas pozwalająca się tłamsić przy funkcjonowaniu całkiem jak w samej Rosji pseudodemokratycznych mechanizmów i procedur. Orban wygrywa przecież kolejne wybory, całkiem jak Władimir Putin po korzystnych zmianach ordynacji, przejęciu mediów i sądu konstytucyjnego. Sojusz autokratów, nawet jeśli rzut oka na globus wystarczy, że znajdują się daleko od siebie, nietrudno pojąć, jeśli sobie uświadomimy, że kolejne pokolenie chińskich studentów, inteligentnych i obeznanych z nowymi technologiami, przypomnieć sobie może tradycje pokolenia protestów z placu Tienanmen, rozjechanych czołgami w tym samym dniu 4 czerwca 1989 r. kiedy to w odległej od Pekinu Polsce odbyły się pierwsze od pięćdziesięciu lat demokratyczne wybory, torujące drogę do władzy Solidarności kosztem miejscowej partii komunistycznej.
Aspiracji Ukrainy do swobodnego wyboru sojuszy i stylu życia Władimirowi Putinowi rozjechać czołgami się nie dało. Chociaż - jak przyznał w poniedziałkowym wystąpieniu z rozbrajającą szczerością Joe Biden - w Waszyngtonie obawiano się wówczas, że Kijów rychło padnie. Stało się inaczej, zawdzięczamy to determinacji i bohaterstwu Ukraińców. Brutalna inwazja przyniosła skutek odwrotny do skalkulowanego przez Kreml: w godzinie próby Ukraina nie stała się wcale państwem upadłym, naród zjednoczył się wokół prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, który z niedawnego aktora komedii stał się przywódcą na trudne czasy. Nagle przestały się liczyć niedawne podziały na ludność rosyjsko- i ukraińskojęzyczną na nacjonalistyczny Zachód i kosmopolityczny Wschód. Ale, co również niezmiernie cenne, także na wzajemne relacje Polaków i Ukraińców przestały wreszcie rzutować demony rzezi wołyńskiej i akcji Wisła, i tak wcześniej w znacznej mierze zapędzone z powrotem do puszki Pandory za sprawą wzajemnych kontaktów, wynikających z turystyki, handlu bazarowego ale przede wszystkim pracy zarobkowej podejmowanej przez miliony Ukraińców w Polsce. Dawne obciążenia przestały mieć znaczenie, gdy pojawiły się u nas tak masowo szukające schronienia przed potwornościami wojny ukraińskie dzieci z ich matkami, babciami i starszymi siostrami. Powszechna pomoc im udzielana stała się najpiękniejszym zapewne rozdziałem współczesnej historii Polski od czasów podobnej solidarności, jaką wykazaliśmy wobec siebie nawzajem w stanie wojennym przed ponad czterdziestu laty.
Świat podziwia dziś Polaków za miękką siłę, jaką okazaliśmy. Bez przesady bowiem ani jeden z 10 milionów Ukraińców, jacy po 24 lutego ub. r. przekroczyli naszą wschodnią granicę, nie pozostał bez opieki. Stało się to możliwe za sprawą współczucia i empatii, jakimi wykazało się całe społeczeństwo. Przyczyniły się do tego wspólnoty samorządowe - w tym Mazowiecka, organizująca prowadzony przez młodzież z Klubu Możliwości ośrodek w podwarszawskich Święcicach, dom prawdziwy a nie tymczasowe tylko przytulisko dla trzystu uchodźców ukraińskich - a także sąsiedzkie, rodzinne i parafialne. Jeśli władzę centralną da się za coś pochwalić, to co najwyżej, że nie przeszkadzała. Ta ostatnia ocena dotyczy również zawodowych organizacji pomocowych i charytatywnych, które z jednym chlubnym wyjątkiem Caritasu pozostawały raczej niewidoczne w morzu powszechnego poświęcenia.
Sens tego ostatniego znakomicie oddał bohaterski mer Kijowa Witalij Kliczko, wcześniej przecież nie mistrz słowa wcale lecz boksu zawodowego:
- Możemy bronić Ukrainy, bo to wy, Polacy, zaopiekowaliście się naszymi kobietami i dziećmi.
Nadzieję już mamy, potrzebujemy pewności
Polskę i Ukrainę łączy dziś nie tylko marszruta najpotężniejszego polityka świata. Również wspólne wobec jego państwa i sojuszu, który reprezentuje, oczekiwania. Kijowska wizyta Joego Bidena przybliża nas do ich wprowadzenia w życie. Chociaż jeszcze o tym nie przesądza. Nie ulega natomiast wątpliwości, że Ameryka po błazeństwach George'a Busha jra, fałszywym resecie Baracka Obamy plotącego też w swej ignorancji coś o polskich obozach koncentracyjnych, wreszcie nieobliczalnych wyskokach Donalda Trumpa - po raz pierwszy od czasów Billa Clintona, który nas przyjął do NATO (polityki wschodniej nauczył go bowiem w Oksfordzie bohater z Armii Krajowej i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie Zbigniew Pełczyński) - ma wreszcie nie tylko prezydenta, ale prawdziwego przywódcę. Z tego wynika poważny problem dla Władimira Putina, ale i nadzieja dla nas. Kijowska wizyta stanowi prognozę, że europejska podróż Joego Bidena również pod znakiem nadziei się zakończy. Potrzebuje jej przecież nie tylko walcząca Ukraina. Szukająca miejsca w nowym świecie Polska, co z wielką przenikliwością jeszcze przed 24 lutego ub. r. opisał analityk Robert Kuraszkiewicz, również. W marcu ub. r. właśnie u nas w Warszawie, tak dotkliwie dotkniętej przez poprzednią, bez porównania bardziej krwawą i niszczycielską wojnę w Europie, prezydent Joe Biden potwierdził ważność słynnego artykułu piątego Traktatu Waszyngtońskiego, obligującego państwa członkowskie Sojuszu Atlantyckiego do solidarnej wzajemnej obrony w razie ataku na którekolwiek z nich. Warto, żebyśmy teraz zyskali już nie nadzieję, ale pewność, ze Stany Zjednoczone sojuszników nie porzucają. I dotrzymują powziętych zobowiązań, co istotne z kolei dla Ukrainy, której w zamian za zdanie broni atomowej w 1994 r. za prezydentury Clintona najpotężniejsze mocarstwo świata obiecało gwarancje dla niepodległości państwa i trwałości jego granic. Pacta sunt servanda, mawiali starożytni. I nie cofali się przed barbarzyńcami, gdy przyszło tę zasadę wypróbować.
Trzymamy więc za słowo i czekamy na następne działania.
Fot: FB Wołodymyr Zełenski
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie