
Polacy różnią się w wielu kwestiach, ale ochrona granic do nich się nie zalicza. Ponad trzy czwarte z nas nie chce przyjmowania imigrantów, skupionych na wschodnich rubieżach. Ekipa rządząca ma więc pełen komfort, włącznie ze stanem wyjątkowym, który w pasie przygranicznym sama wprowadziła, żeby podjąć działania skutecznie broniące Polaków przed uchodźczą nawałą, naganianą do nas przez dyktatora Aleksandra Łukaszenkę. Jednak pomysłu na to brak, a obowiązujący w podlaskich gminach stan nadzwyczajny wydaje się skrywać nie grę wywiadów, lecz... całkiem już zwyczajną pisowską bezradność.
Nie chcemy nieproszonych gości, obowiązkiem władzy jest ich zatrzymać. A nie zwalać wszystko na opozycję. W myśl znanej zasady: - Tłumy na granicach? - Wina Tuska.
Przed wielu laty niezapomniany Wojciech Młynarski wydrwił słusznie ten tok rozumowania.
Wprawdzie 11 Listopada w marszu niepodległości wbrew rządowej propagandzie wcale nie wzięły udziału "rodziny z dziećmi", lecz zaplątali się tam nawet faszyści z Włoch i Węgier, którzy gdyby państwo działało sprawnie, w ogóle nie powinni w istniejącej sytuacji do Polski wjechać - jednak przebieg wydarzeń nie przypominał w niczym gwałtownej ulicznej ruchawki sprzed roku: w tym roku spalono rzeczywiście portrety przywódcy opozycji ale już nie mieszkania ani pracownie artystów. Maszerujący "patrioci", nawet ci najbardziej "przez ryj pisani", w odróżnieniu od roku ubiegłego oszczędzili też Muzeum Narodowe, w które wtedy miotano... elektrycznymi hulajnogami. Marsz z 2021 r. bardziej przypominał 1 maja ze schyłkowego okresu rządów gen. Wojciecha Jaruzelskiego niż trybalne zadymy sprzed lat.
Opozycja skompromitowała się na potęgę swoimi błazeństwami w sprawie granicy już dużo wcześniej, gdy "Franek" Sterczewski cwałował tam z tanią reklamówką, zawierającą dobra niezbędne dla uchodźców, wymykając się strażnikom. Dla kolegów z klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej ekscentryczny obrońca nieproszonych przybyszów stanowi bardziej kłopot niż bonus. Zaś z niezliczonych dyskusji sieciowych wynika, że celebrytkę Barbarę Kurdej-Szatan spotyka niemal powszechne potępienie za to, że obraziła wykonujących swoje obowiązki pograniczników. W obronę wzięła ją tylko Krystyna Janda. Nastroje nie sprzyjają agresorom, nawet jeśli ci przybywają bez broni.
77 proc Polaków przeciwnych jest przyjmowaniu imigrantów ze wschodniej granicy, jak wynika z badania Pollsteru dla SuperExpressu: w żadnej innej istotnej sprawie nie jesteśmy równie zgodni. Jeszcze w czerwcu za tym, by ich nie wpuszczać optowała również większość, ale mniej liczna - 60 proc wg IBRIS. Opinie Polaków w tej kwestii utwardzają się, czemu trudno się dziwić.
Władzy pozostaje więc działać, tyle, że efektów nie widać. Rządzący mogą stwarzać wrażenie, że dzieje się tak z powodu zasłony stanu wyjątkowego. Co więcej - po to zapewne go wprowadzili. Ale nie da się w podobny sposób działać w nieskończoność.
O obłudzie stacji telewizyjnej TVN, niby to opozycyjnej chociaż zakulisowo kombinującej z rządzącymi (czego dowodzi podpowiadanie przez jej gwiazdorka Krzysztofa Skórzyńskiego rozwiązań marketingowych szefowi Kancelarii Premiera Michałowi Dworczykowi) - świadczy równoczesne ujmowanie się za swobodą działań żurnalistów w strefie nadgranicznej i milczenie w kwestii prób nachodzenia dziennikarzy przez policję w ich mieszkaniach w Warszawie. Jednocześnie podsyca się histerię. Z pożytkiem dla Łukaszenki. Nasz strach to jego broń.
Oczywiście zagranicznych magnatów medialnych, zawiadujących tutejszymi "przekaziorami" nie obowiązuje poczucie polskiej racji stanu, ale w odróżnieniu od nich rząd od odpowiedzialności się nie wymiga
Na przykładzie tumultu w Kuźnicy i okolicach dostrzegamy, jak odpowiedzialny za bezpieczeństwo państwa wicepremier Jarosław Kaczyński przygotował służby do zagrożeń. Jak kiedyś złapią terrorystów, jeśli teraz nie umieją dogonić szwendających się po białowieskich lasach uchodźczych biedaków z markowymi smatrfonami, odzianych w kurtki wystawiane w salonach za ceny powyżej 5 tys zł wzwyż? Jeśli na Białorusi nawet są tańsze, to niewiele. Zresztą rządzący mają inwigilującego wszystko co się rusza Pegasusa, więc niech się tą drogą dowiedzą.
Z równie obfitującego w wydarzenia roku 1997 r. dało sie zapamiętać namalowane na murze budynku przy ul. Świętokrzyskiej graffiti: "Karierowicze nie uchronili kraju przed powodzią".
Vox populi, vox Dei - o tym starszym niż państwo polskie powiedzeniu powinni pamiętać ministrowie, przecież tak podkreślający swoją religijność. I również premier Mateusz Morawiecki, który jeśli już modli się za chorego na koronawirusa, to musi nim być wierny podnóżek tej władzy red. Piotr Semka. Chociaż "katolicki" znaczy "powszechny", co warto im uświadomić.
Powszechne jest dziś poczucie zagrożenia. Nie rozproszy się wraz z dymem imigranckich ognisk, nie rozejdzie w powietrzu jak miotane na granicy przez przybyszów wyzwiska, nie da się też go wyprać jak czyni to reżim Łukaszenki z inwestowanymi w podsycanie napięcia pieniędzmi ani irlandzkie firmy leasingowe zarabiające na podstawianiu mu samolotów kosztem bezpieczeństwa sojusznika z Unii Europejskiej. Inna rzecz, że chociaż w Warszawie znajduje swoją siedzibę jedna tylko agencja unijna, właśnie wyspecjalizowany w ochronie granic Frontex - rządzący nie umieli sobie załatwić jego pomocy. Z kolei prezydent Zjednoczonej Europy Charles Michel, gdy w trakcie kryzysu uchodźczego złożył w Polsce szybką wizytę, niewiele miał do powiedzenia w kwestii wspólnej ochrony granic. Pomysł europejskiego gościa dopuszczenia tam przedstawicieli organizacji pozarządowych trudno potraktować poważnie. Jeszcze tylko ich tam brakuje.
Unia działa w sposób obłudny, Łukaszenka zaś wyrachowany - ale rozwiązanie muszą znaleźć sami Polacy. Rząd za sprawą zbiegów okoliczności (seria kiksów opozycji w sprawach imigranckich od gonitw Sterczewskiego po rozczulające prezentacje posłów Lewicy) ale też rozpostartej szczelnie przez siebie zasłony stanu wyjątkowego znajduje swobodne pole do działania. Gdy się wyda, że nic nie zrobił - w jego miejsce przyjdą inni. Obecna ludzka powódź zadziała tak jak klęska żywiołowa z 1997 r. Kto, poza najwierniejszymi kibicami polityki, pamięta, że nazwisko premiera, który wtedy żałował głośno, że powodzianie wcześniej się nie ubezpieczyli, brzmiało: Włodzimierz Cimoszewicz? Wielu nie umie dziś już po ćwierćwieczu rozwiązać skrótu "SLD", partii wówczas rządzącej. Dla obecnej władzy powinno stanowić to memento. Oczywiście jeśli jeszcze nie straciła instynktu samozachowawczego. Obecna sytuacja przypomina jakieś głębokie średniowiecze, kiedy to poddani czekali na uspokajający komunikat, że pogłoski o szaleństwie władcy okazują się przesadzone...
W poprzednich latach gołym okiem było widać, że ekipa rządząca - do czego przyczynił się na pewno brak cnoty osobistej odwagi u Kaczyńskiego, który przecież nawet "13 grudnia spał do południa" - wydawała na służby specjalne, wojsko i policję raczej za dużo niż za mało, od własnej ochrony po kosztowne zabawki nabywane za pieniądze podatnika od Amerykanów i ich koncernów. Teraz władza ma okazję udowodnić, że te pieniądze nie zostały zmarnowane.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie