
...to nie wyścigi na Służewcu, w których obstawiamy kolejność koni
Wyniki badań opinii publicznej, dotyczące poparcia dla partii i komitetów wyborczych nie mają rangi prawdy objawionej. Sondaż nie stanowi nawet prognozy wyborczej. Jak zaręczają socjologowie, stanowi wyłącznie fotografię nastrojów społecznych aktualną tylko w chwili gdy jest przeprowadzany.
Każda poważna biografia Harry'ego Trumana, prezydenta Stanów Zjednoczonych, który na cztery dekady przed Ronaldem Reaganem jako pierwszy powstrzymał zwycięski globalny pochód komunizmu radzieckiego - zawiera zdjęcie pierwszej strony "Chicago Tribune" z powyborczego wydania z 1948 r. Widnieje tam tytuł czołówki: "Dewey prezydentem. Pokonał Trumana". O co chodzi? Republikanin Thomas Dewey był wtedy konkurentem demokraty Trumana do prezydentury i mocnym faworytem ośrodków badania opinii publicznej. Kiepscy redaktorzy chicagowskiej gazety, zmuszeni przed policzeniem głosów posłać numer do drukarni, w przewidywaniach kierowali się wynikami sondaży. Wyborcy jednak rozstrzygnęli inaczej a wiedzący z góry co się zdarzy dziennikarze i ankieterzy pozostali na zawsze bohaterami niewybrednych anegdot.
Warto mieć swój rozum - mówi znane ludowe powiedzenie. Żadne słupki nawet najpiękniej podświetlone, go nie zastąpią, czyż nie tak?
Przed wyborami prezydenckimi w 2005 r. w sondażach do końca liderem pozostawał Donald Tusk. Ale prezydentem został wtedy Lech Kaczyński.
Renomowany socjolog z profesorskim tytułem wytłumaczył mi prywatnie, co się wtedy stało: nikt niczego nie sfałszował ani nie manipulował danymi. Po prostu krzywe poparcia dla obu kandydatów przecięły się dopiero w przedwyborczą sobotę. To wtedy L. Kaczyński wyprzedził D. Tuska. Jednak my już nie mieliśmy szansy, by się o tym dowiedzieć. Nie z winy socjologów lecz polityków. Ci ostatni bowiem zawczasu uchwalili "ciszę wyborczą", podczas której nie tylko nie wolno agitować ale też podawać wyników sondaży. Oprócz dnia wyborów - co oczywiste i zrozumiałe - rozciągnęli ją jednak również na dzień je poprzedzający. Dlatego wiemy mniej a nie więcej.
W kampanii jak w knajpie
W trakcie kampanii do Sejmu z 2001 r. Liga Polskich Rodzin w pierwszych badaniach opinii odnotowała zerowy dorobek. Nawet z ostatnich, dwa dni przed głosowaniem, wynikało, że do Sejmu nie wejdzie. Wprowadziła tam jednak aż 38 posłów. Za to zabrakło w izbie miejsca dla rządzącej w poprzedniej kadencji AWS, chociaż jej posłowie jeszcze w czasie gdy urny pozostawały otwarte wykonywali do mnie telefony, zapewniające, iż ze znanych im badań wynika, że na Wiejskiej zabawią jeszcze co najmniej cztery lata. I w tym wypadku instytuty demoskopijne nie nadążyły za zmieniającymi się nastrojami.
Wiele zależy zresztą od zawartości kwestionariusza, który ankieter podsuwa respondentowi. Dla przykładu, niektóre ośrodki z wprowadzeniem do "karty dań" Bezpartyjnych Samorządowców zwlekały aż do momentu ostatecznej rejestracji ich list. A ile razy Państwu zdarzyło się zamówić w restauracji danie, co w karcie nie widnieje? Zwykle ogranicza się to do sytuacji, kiedy albo potrawę bardzo lubimy, albo knajpę znamy tak dobrze, że wiemy, czego w niej możemy się spodziewać.
Jednak to nie autor menu decyduje o tym, co wybierzemy. Tylko my sami.
Inny przykład okazuje się jeszcze bardziej dobitny: w niedawnym "sondażu obywatelskim" - nieważne, że każdy student pierwszego roku socjologii wie, że takie pojęcie w tej nauce nie istnieje - przez "Gazetę Wyborczą" reklamowanym na czołówce (idą śladem "Chicago Tribune" z listopada 1948 r. ?) zbadano rozmaite warianty koalicji wyborczych poza tym jednym, który ostatecznie się potwierdził w rzeczywistości, a w którym PSL i Polska 2050 idą razem jako Trzecia Droga zaś wszyscy pozostali osobno.
Jeszcze jedno, może nieco drastyczne exemplum. Jak wiadomo badacze opinii publicznej automatycznie uznają wszystkich zwolenników klechdy o zamachu smoleńskim za wyborców PiS. O tym, że to zupełna nieprawda, przekonałem się dzięki taksówkarzowi zabierającemu mnie z Wiejskiej. Skoro wiedział, skąd jadę, domyślił się, że mam jakiś związek z polityką. I zagaił od razu:
- Wie pan, w tym Smoleńsku to jednak był zamach.
- Dlaczego pan tak sądzi? - spytałem powściągliwie.
- Przecież wszyscy wiedzą, że to Kaczyński rodzonego brata zabił po to, żeby się znowu do władzy dorwać - wyłuszczył naprędce mój driver, przejeżdżając przy okazji podwójną ciągłą. I nie wiedząc, że ośmiesza zarazem licznych badaczy z doktoratem, ograniczających mit o spisku smoleńskim do zbioru wyborców PiS.
Czasem niepełna wiedza czerpana z sondaży zupełnie nie obciąża tych, co je przeprowadzają. Wina leży po stronie sposobu ich prezentacji w mediach.
Bezpartyjni Samorządowcy wygrali w trybie wyborczym proces z TVP we wrześniu br. Sąd potwierdził, że państwowa telewizja, przedstawiając wynik sondażu Estymatora pominęła poparcie w nim dla Bezpartyjnych Samorządowców, które wynosiło 3,2 proc. Nakazał też sprostowanie. Czyli podanie tego, czego wcześniej TVP zaniechała.
Słupki czyli strategiczna sprawa
O wadze sondaży w polityce przekonałem się ponad ćwierćwieczem, kiedy w ich obrabianiu wyspecjalizowałem się w cieszących się wtedy ogromną oglądalnością i podobną wiarygodnością Wiadomościach TVP. Niektórzy widzowie do dziś są przekonani, że kończyłem socjologię: chociaż to nieprawda, daremnie rzecz prostowałem. Nazywaliśmy te badania "obopami", od nazwy stanowiącego wtedy własność i część TVP przeprowadzającego je ośrodka. Wcześniej wszelkie grafiki poparcia na ekranie tytułowało się potocznie "infasami", tak jak nazywał się niemiecki ośrodek z Bonn obsługujący telewizyjne wieczory wyborcze z 1990 r, kiedy to Stanisław Tymiński pokonał w pierwszej turze Tadeusza Mazowieckiego, zaś w drugiej prezydentem został Lech Wałęsa. A teraz dyrektor Wiadomości Adam Pieczyński przytomnie postanowił, że skoro telewizja ma własne centrum demoskopii, to istotne jego prace należy prezentować na antenie. Żaden redaktor nie mógł więc materiału do emisji nie dopuścić, występując ze znanym alibi dziadka parkingowego: że mało miejsca w dzienniku.
Jednak gdy w badaniach poparcia sił politycznych, kosztem rządzących wtedy SLD i PSL, zaczęły zyskiwać najpierw Ruch Odbudowy Polski Jana Olszewskiego, później zaś Akcja Wyborcza Solidarność Mariana Krzaklewskiego - faksy Wiadomości zostały niemal zablokowane makulaturą, wysyłaną przez wewnętrzny ośrodek szkolenia i analiz TVP. Jego dyrektor Jacek Snopkiewicz, były delegat na IX zjazd PZPR a wcześniej jeszcze dyżurny propagandysta gen. Mieczysława Moczara w antysemickim tygodniku "Walka Młodych", w oczywisty sposób przekraczając własne kompetencje, domagał się, żeby równocześnie prezentować dwa sondaże i na antenie je porównywać. Każdy, kto zna etykę korporacyjną wie, że była to zachęta do działania na niekorzyść własnej firmy. Skoro własnością TVP pozostawał Ośrodek Badania Opinii Publicznej a nie inne centra demoskopijne. Przede wszystkim jednak każdy, kto zna zdolności percepcji materiału telewizyjnego (tam do poprzedniego akapitu Państwo wrócić nie możecie, jak przy lekturze gazety), wie, że chodziło o to, żeby widz... nic z tego nie zrozumiał a jeśli nawet to nie zapamiętał. Na szczęście dla tego ostatniego zarówno szef Wiadomości jak redaktorzy wydań głównych o 19,30 zalecenia byłego politruka przykładnie zignorowali.
Niby przypadkiem w tym samym czasie z podobnym monitem zadzwoniła do mnie z kolei ówczesna dyrektorka rządowego (u władzy pozostawały SLD i PSL) Centrum Badania Opinii Społecznej Lena Kolarska-Bobińska. W ostrym tonie starała się mnie przekonać, że dyskryminuję znakomite sondaże jej ośrodka. Rządzący wypadali w nich lepiej niż w obopowskich. Na jej nieszczęście mam doskonałą pamięć: wyliczyłem więc kilka materiałów, które omawiały badania CBOS właśnie. I tak to obroniłem.
W polemice wokół sondaży zmorą okazują się dwie skrajności. Jeden pogląd głosi, że badania opinii stanowią efekt manipulacji. To oczywista nieprawda, bo żadnemu renomowanemu ośrodkowi w Polsce przez 34 lata nie udowodniono rozmyślnego ich fałszerstwa. Druga skrajność oznacza traktowanie wyniku sondaży jak wyroczni. Sami socjologowie przekonują, by nie podchodzić w ten sposób do rezultatów prac instytutów demoskopijnych.
Tym bardziej nie oznacza to, że badania opinii pozostają poza krytyką społeczną. Najlepiej uznać je za pożyteczne narzędzie, ułatwiające orientację w zmieniających się trendach poparcia społecznego. Żaden jednak sondaż wyniku wyborów nie zastąpi ani nawet go nie przewidzi.
Satyra na leniwych badaczy
Gospodarka w Polsce walczy z recesją. Wszyscy starają się oszczędzać na kosztach działalności. Ośrodków, przeprowadzających badania też to dotyczy. Dlatego ankieterzy nie docierają jak powinni na wieś: w nieunikniony sposób pokrzywdzone w sondażach okazują się z tego powodu Polskie Stronnictwo Ludowe a ściślej obecnie Trzecia Droga oraz od niedawna Bezpartyjni Samorządowcy, w których działania zaangażował się były lider Agrounii Grzegorz Domagała, prowadzący teraz radomską listę do Sejmu. Co do ludowców zaś, to niemal przed każdymi wyborami do Sejmu od lat powtarza się ten sam mechanizm: z sondaży wynika, że PSL nie przekroczy progu pięcioprocentowego. Po czym nieodmiennie okazuje się, że ludowcy znów do Sejmu weszli, bo realny wynik już przy urnach okazał się - jak w 2019 r. - ponad dwa razy lepszy od notowań sondażowych.
Publiczną tajemnicę w środowisku socjologów stanowi fakt, że liczne ośrodki badawcze też z oszczędności korzystają stale z tych samych baz danych respondentów, mających utrwalone już preferencje - skoro stale pyta się ich o to samo. W sposób oczywisty wykoślawia to uzyskiwane wyniki.
Lubią te piosenki, które już słyszeli
Każdy, kto żyje z polityki - a zarówno przeprowadzających sondaże jak prezentujących je w mediach to dotyczy - przynajmniej podświadomie sprzyja nie tyle rządzącym, co aktualnemu układowi sił. Wszelką możliwość zmiany odbiera jako oczywiste dla siebie zagrożenie. To co nieznane, czy to Trzecia Droga czy Bezpartyjni Samorządowcy - rodzi i budzi lęk. Łączony z przekonaniem, że z tym co teraz... poradzimy sobie jak dotychczas. Wynika to z elementarnych praw psychologii. Przecież słynny inżynier Mamoń z "Rejsu" Marka Piwowskiego podkreślał, że lubi te piosenki, które już słyszał.
Wielki i życzliwy Polsce poeta rosyjski Jewgienij Jewtuszenko w pierwszym roku pieriestrojki określił asekurantów trafnym i znaczącym mianem już w tytule swojego poematu: "Żeby-z-tego-czego-nie-bylcy".
Ale ci, którzy troszczą się najbardziej o własne służbowe zarękawki nie narzucą nam wyników wyborów. Nie oni decydują, kto jest silny a kto słaby. Okaże się to dopiero przy urnach. A tam to my mamy głos... decydujący. Nie pójdziemy przecież do punktu wyborczego z wydrukiem sondażowych słupków jako ściągą. Kto w szkole ściągał, ten w końcu na drugi rok zostawał.
Sondaże trafnie dokumentują pojawiające się w kampanii tendencje: jak w obecnej wzrost poparcia dla Bezpartyjnych Samorządowców nawet jeśli do ankieterskich kwestionariuszy zostali wstawieni z opóźnieniem.
Nie dajmy się więc zwariować. Patrzmy na sondaże jak na użyteczne narzędzie: gdyby stały się czymś więcej, głosowania nie trzeba by było sporym kosztem z budżetu przeprowadzać.
Kto na podstawie badań opinii publicznej przedwcześnie przesądza rezultat wyborów, temu doradzić wypada stołową łyżkę neospazminy.
W demokracji jedynymi, którzy się nie mylą nie są ankieterzy lecz wyborcy w dniu głosowania i komisje, liczące ich głosy. I tak już zostanie
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie