
Pamiętacie opowieści swoich mam o tym jak przyszliście na świat? O tym jak dziwnie spartańskie warunki były wówczas w szpitalach? Mamy wrażenie, że to opowieści z innej epoki. Pytanie jednak czy gorszej?
Wiele razy opisywałam problemy mam na porodówkach, ich przejścia na oddziałach położniczych i nigdy nawet przez chwilę nie zastanawiałam się nad tym, że przecież sama mam dzieci, że jakiś czas dźwigałam ten wielgachny brzuch i też nikt nie ustępował mi miejsca w autobusie, a pani w rejestracji stroiła fochy. Po prostu w sposób naturalny oddzielały mi się dwa światy: zawodowy i prywatny.
Dzisiaj, kiedy jak co roku, 13 kwietnia wracam do albumów (tak, tych szeleszczących z zafoliowanymi zdjęciami), by powspominać moją maleńką wówczas Karolinkę – teraz 28-letnią, piękną kobietę, dotarło do mnie pierwszy raz, jakże inne to były czasy. Inny świat, inna epoka. Czy gorsza? Wcale tak na to nie patrzę. Tak tego nie wspominam.
Na oddział położniczo-ginekologiczny w małym szpitalu powiatowym w Mińsku Mazowieckim trafiłam w terminie porodu, bo mojej córci nie spieszyło się na ten świat, wolała przewalać się w ogromnym brzuchu mamy, który jeszcze trochę to sięgałby kolan i z drugiej strony brody, a wejście w jakiekolwiek drzwi graniczyłoby z cudem. Ważyła 4250 g (!) a do tego wierciła się okropnie (zostało jej do dziś). Po kilku dniach pobytu w bardzo przyjemnym towarzystwie z panią Basią, którą serdecznie pozdrawiam, jeśli jakimś cudem to czyta, nadeszła pora na uświadomienie mojemu dziecku, że koniec lenistwa i pora się ogarnąć. Lekarz zadziałał, zaczęło się wywoływanie porodu.
Trochę to trwało, zanim moja księżniczka raczyła pokazać swe oblicze. Kilka godzin w okrutnych boleściach, o znieczuleniu nikt wtedy nawet nie myślał. Oczywiście córeczka nie powitała mnie radosnym uśmiechem a wrzaskiem, ale tak serio, wszyscy dobrze wiemy, że o to w tym wszystkim chodzi (10 pkt w skali Apgar).
Przejście z oddziału położniczego na porodówkę oznaczało zmianę ciuchów na szpitalne, bo tylko te uznawano za sterylnie czyste. Kobiety dostawały koszule z rozcięciem niemal do pępka i przy odrobinie szczęścia niektóre trafiały na egzemplarze ze sznurowaniami. Długość najczęściej do połowy pośladków. Zakaz noszenia bielizny – bo po co? To niehigieniczne, wystarczały podkłady po porodach, które zabezpieczały w jakimś stopniu pościel przed ubrudzeniem. Sporo zdolności akrobatycznych wymagało przejście do toalety w takiej kreacji, ale tak naprawdę chyba nikt się tym nie przejmował, zawsze był to powód do śmiechu a nie oburzenia, czy nerwów.
Swoich ubranek nie miały też dzieci. Zabierane były od razu po porodzie. Na chwilkę mama dostawała malucha do przytulenia i dalej zajmowały się nim pielęgniarki i położne. Noworodki były na sztywno zawijane w pieluchy i kocyki, jak małe larwy, jedynie z główkami na wierzchu. I takie kokony dostawałyśmy co kilka godzin do karmienia.
Powiecie – bezduszne, bo dziecko powinno być przy matce od razu po narodzinach. Z jednej strony: oczywiście, że tak! Z drugiej (mam porównanie po kolejnych łobuzach, młodszych): wymęczona porodem matka, miała czas na regenerację, a w tym czasie maluch zapewnioną opiekę.
W czasie pobytu w szpitalu nie było odwiedzin. Z rodziną można było zobaczyć się przez szklane drzwi, zadzwonić z automatu, który wisiał na końcu korytarza.
Powiecie: nieludzka prehistoria. Odpowiem: wcale nie. Wszystko jest kwestią nastawienia, podejścia i tego jak bardzo chcemy cieszyć się z każdej chwili naszego życia. A moje chwile, właśnie wtedy, 13 kwietnia 1994 roku w szpitalu były cudowne. I samych takich chwil Wam wszystkim życzę.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie