
Wspólna lista Koalicji Obywatelskiej Donalda Tuska oraz Polski 2050 Szymona Hołowni może wygrać wybory parlamentarne - wynika z sondażu Kantar. Tyle, że nie widać porozumienia, które miałoby do niej doprowadzić.
Wręcz przeciwnie, jeśli wsłuchać się w deklaracje opozycyjnych polityków, to silnie akcentują różnice i przywiązanie do własnej flagi, nawet jeśli dopiero co ją wywiesili. Znalazło to wyraz w okolicznościach organizacji niedawnych ulicznych protestów przeciw pisowskim planom wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej. Donald Tusk zorganizował wtedy stutysięczną partyjną demonstrację Platformy Obywatelskiej na placu Zamkowym w Warszawie, zaś Szymon Hołownia wolał przemawiać do mniej licznego, ale równie zwartego tłumu swoich zwolenników w Białymstoku. PO-KO ma zresztą do Polski 2050 r. wieczne pretensje o podbieranie parlamentarzystów - bo też nie da się ukryć, że reprezentacja ruchu Hołowni, który powstał już po wyborach do Sejmu i Senatu, w gmachu na Wiejskiej składa się przede wszystkim z byłych mandatariuszy PO-KO. Odkąd Tusk stanął ponownie na czele Platformy, szansę na porozumienie z Hołownią maleją, bo były premier zdradza tendencje do protekcjonalnego traktowania trzeciego w wyborach prezydenckich polityka, na co ten z kolei nie zamierza przystać.
Zamazywanie różnic nie wydaje się lekarstwem na polskie problemy.
Zaś nowy byt, który miałby wybory wygrać - przypomina w tej sytuacji formacje lub sojusze, które... nigdy nie powstały. Partię Aleksandra Kwaśniewskiego, którą zapowiadano, gdy u władzy pozostawał kilkanaście lat temu słabnący Sojusz Lewicy Demokratycznej, ale prezydent, chociaż wywodzący się z tej samej partii, zachował popularność. Czy wreszcie koalicję PO-PiS, co miała zastąpić postkomunistów u władzy po wyborach w 2005 r, jednak powstała tylko raz na wybory samorządowe w 2002 r. i zresztą ich nie wygrała. Wreszcie kolejnym przykładem układu wirtualnego a nie realnego okazuje się niedawna niepisowska większość z udziałem Jarosława Gowina w Sejmie obecnej kadencji, która rychło stała się mirażem, bo po odwołaniu z rządu szefa Porozumienia wielu posłów nie poszło za nim i to PiS zachował przewagę, kaptując nawet pojedynczych polityków, co weszli z innych list (Łukasz Mejza czy trójka od Pawła Kukiza).
Nie sprzyja też budowaniu obecnie jakiegoś szerokiego porozumienia klimat polityczny: zaznacza się wprawdzie silne zmęczenie rządami PiS, związane z przedłużającą się pandemią, dla której władza nie znajduje skutecznych środków przeciwdziałania, a także drożyzną, bezradnością wobec kryzysu granicznego i nieprzyjazną polityką centrali wobec samorządów również w wymiarze finansowym, co odbija się na mieszkańcach - trudno jednak dostrzec, żeby opozycja na tym zyskiwała.
W sondażu United Surveys (z 18-19 listopada br) widać raczej niewysokie poparcie dla PiS, skoro 31 proc oznacza w tym wypadku, że przez dwa lata partia rządząca utraciła co trzeciego wyborcę. Jednak Koalicja Obywatelska liczyć może na 22 proc, zaś Polska 2050 na 13 proc zwolenników. Do Sejmu weszłyby jeszcze Lewica z 8 proc, Konfederacja z 6 proc i zwykle nieodszacowany w badaniach PSL z 5 proc poparcia. Przełomu nie widać.
Nie ma go również w badaniu Kantaru, gdzie liczy się obecne w Sejmie ugrupowania. PiS uzyskuje 30 proc poparcia, Koalicja Obywatelska - 24 proc, Polska 2050 Hołowni - 14 proc, Konfederacja- 9 proc zaś Lewica - 8 proc, jak wynika z sondażu z 16-18 listopada.
Niespodzianka pojawia się tylko przy innym sposobie prezentowania list wyborczych respondentom.
Jak zbadał ten sam Kantar, gdyby KO i Polska 2050 wystartowały razem, miałyby 39 proc poparcia i wybory wygrane, podczas gdy PiS z sojusznikami - 28 proc, Konfederacja aż 11 proc a Lewica 7 proc, natomiast PSL nawet startując wspólnie z Porozumieniem Gowina nie weszłoby do Sejmu.
Socjologowie powtarzają zawsze, że badanie opinii publicznej nie jest prognozą wyborczą lecz fotografią nastrojów społecznych w chwili, gdy się je przeprowadza.
W tym wypadku oddaje zmęczenie trudnościami życia codziennego - od restrykcji związanych z pandemią, które nie zapobiegły czwartej już fali koronawirusa, po drożyznę. Odpowiedzialnością za nie słusznie obarcza się rządzących. Stąd bierze się przekonanie, że najwyższy czas, żeby ktoś im władzę odebrał w wyborach. Ale od takiej postawy do entuzjazmu dla opozycji droga daleka. Na razie niemiernie trudno wyobrazić sobie nawet pakt o nieagresji Tuska i Hołowni, nie mówiąc o ich zgodnym współdziałaniu poza może tylko wyborami do Senatu, gdzie ordynacja (okręgi jednomandatowe) sama do tego zachęca. Zaś do tej pory Hołownia przekonywał do siebie znaczną część zwolenników wzmożonym krytycyzmem wobec Platformy. Z kolei PO-KO przyciągała do siebie nimbem nasilniejszego ugrupowania opozycji. Nie da się tych wszystkich przekonań pogodzić i pomieścić na jednej liście wyborczej. Również zwyczajni Polacy gdy zobaczą kandydatów, stracić mogą dla niej entuzjazm. Wspólna lista odbiera bowiem Polsce 2050 urok nowości, zaś Platformie jako silniejszej daje monopol, z którego nie skorzystała wcale przed dwoma laty, kiedy ruchu Hołowni jeszcze nie było, ale ona pod wodzą Grzegorza Schetyny i tak wybory do Sejmu z PiS przegrała.
Najszersza z możliwych list, zbudowana na wybory do europarlamentu przez tegoż Schetynę wiosną 2019 r. Koalicja Europejska, skupiająca obok Platformy nie tylko współrządzące z nią przez osiem lat PSL ale także zwalczaną wcześniej ostro lewicę z SLD - pomimo swojej rozległości też poniosła z PiS porażkę.
Nie bez znaczenia pozostaje fakt oceny opłacalności porozumień, budowanych ponad podziałami na zasadzie w jedności siła - po to, żeby później, nawet przy zrealizowaniu planu maksimum, stanąć po wyborczym zwycięstwie wobec inflacji, podsyconej przez poprzednią ekipę, kryzysu granicznego, którego rozwiązała i pandemii, z którą sobie nie radziła, mając w dodatku przeciw sobie nieprzyjaznego prezydenta Andrzeja Dudę, któremu jeśli wybory odbędą się w terminie konstytucyjnym (2023 r) pozostaną jeszcze dwa lata kadencji. Jeśli zaś wcześniej - to więcej.
Wszystko to każe potraktować sondaż Kantaru raczej jako ciekawostkę. Rezultaty wyborów zwykle różnią się równie znacząco od wcześniejszych badań, jak sportowe rankingi od rzeczywistych wyników zmagań. Gdyby działo się inaczej, nie byłoby sensu organizowania procedury głosowania w komisjach z wrzucaniem kartki do urny, wystarczyłby sama robota ankieterów. Tusk i Hołownia z pewnością nie pogodzą się tylko dlatego, że jeden z ośrodków z góry wytypował zwycięstwo ich wspólnej listy. Dla pierwszego z nich doświadczenie wieloletniego druha, a potem oponenta - Schetyny pozostaje ostrzeżeniem. Zaś Szymon Hołownia doskonale wie, że przyszła wspólna lista oznacza dla niego roztopienie się nowej formacji w masie aparatu PO-KO, co wcześniej pomimo obiecujących początków spotkało Nowoczesną Ryszarda Petru. Już bez lidera zresztą. Także Tusk nie byłby dziś znowu przywódcą partii, gdyby Schetyna uprzednio nie stracił popularności w aparacie oddawaniem miejsc biorących koalicjantom, co zwycięstwa i tak nie przyniosło.
Dla Polaków nikłe prawdopodobieństwo wspólnej listy oznacza, że w kolejnym głosowaniu do Sejmu pójdą na wybory, a nie plebiscyt. Czym trudno się martwić.
Nawet najbardziej radykalni opozycjoniści nie porównują raczej obecnej sytuacji do tej z 1989 r. Zresztą wtedy również jedność była tylko mitem, choćby Konfederacja Polski Niepodległej poszła wówczas z własną listą. Świat się od tego nie zawalił, ani komuniści nie wygrali.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie