
Ze Zbigniewem Janasem, jednym z liderów Solidarności w Zakładach Mechanicznych Ursus i Regionie Mazowsze w latach 80, b. posłem, rozmawia Łukasz Perzyna
- W 1980 r. strajki w Ursusie, który wtedy już administracyjnie należał do Warszawy, zaczęły się jako jedne z pierwszych?
- To myśmy wraz ze Zbigniewem Bujakiem zaczęli strajk 2 lipca, zapamiętałem dokładną datę, bo akurat tego dnia przypadają moje urodziny. W Elektrociepłowni, gdzie wtedy kilkadziesiąt osób pracowało, stanęli wszyscy, poza obsługą turbiny, bo jej zatrzymać nie można było. Wraz ze Zbigniewem Bujakiem zawiązaliśmy komitet...
- Dlaczego tak od razu?
- Po to, żeby ludzie poczuli się pewnie. Ursus miał przecież za sobą doświadczenie z czerwca 1976 r. W sierpniu 1980 r. również presja była ogromna. Jeden z kolegów zemdlał z powodu napięcia. Powołaliśmy więc komitet i spisaliśmy postulaty: podwyżki płac oraz nierepresjonowanie strajkujących.
- Dlaczego Wasz strajk nie rozszerzył się od razu na cały zakład?
- Całe "nieszczęście", oczywiście mocno teraz akcentuję ten cudzysłów, polegało na tym, że przyszedł do nas od razu zastępca dyrektora Zbigniew Wilk. Na negocjacje. I przyjął postulaty. Nie mieliśmy więc szansy na to, żeby protest przeciągnąć, skoro ludzie odetchnęli z ulgą. Wspomniałem już, jakie napięcie towarzyszyło tym wydarzeniom...
- A gdzie indziej też protestowano?
- Zbyszek poleciał zaraz sprawdzić, co się dzieje. W innych miejscach ludzie stawali, przerywali pracę, ale nie wybierali komitetu. Dlatego się rozeszło... Myśmy od razu wzięli na siebie odpowiedzialność. Mieliśmy też pomysł, co robić, gdyby strajk się rozszerzał i dłużej potrwał. Wystąpilibyśmy z żądaniem dodatku drożyźnianego. Jednak dyrektor chciał protest szybko zamknąć, a co ważniejsze, miał do tego uprawnienia, dlatego skończyło się tak a nie inaczej. Na poziomie zakładu władza była zdecydowana, żeby zgadzać się na wszystko, byle protestów uniknąć.
- Jaki był efekt Waszego wystąpienia?
- Ludzie już o nas wiedzieli. O tym, że nie kryjemy się. I potrafimy wygrać strajk. To ułatwiło nam kolejne działania.
- Na czym one polegały?
- Gdy rozpoczął się strajk w Stoczni w Gdańsku, od razu odbył się wiec w Ursusie. Największy w historii zakładu. Przy głównej ulicy wewnętrznej na terenie fabryki. Zbigniew Bujak przemawiał wtedy z wózka akumulatorowego. Bez mikrofonu, bo pewnie nikt nie pomyślał o tym, że warto go przynieść. Ale głos dopisywał. Młodzi wtedy przecież byliśmy... Ogłosiliśmy zaraz zbiórkę pieniędzy na potrzeby strajkujących stoczniowców. Zbieraliśmy oczywiście do kapelusza. I wtedy ktoś krzyknął: kto to będzie liczył.
- Trudny moment... Jak zareagowaliście?
- Bujak wtedy się wykazał refleksem. Bo zaraz temu, który krzyknął, odpowiedział: jak to kto, pan. Naprawdę go do tego zachęcił. Zgłosiliście się, to będziecie liczyć, kto jeszcze? To zamknęło sprawę. Pieniądze wysłaliśmy potem pocztą do Gdańska. Powołaliśmy komitet poparcia strajkujących robotników Wybrzeża. Wydrukowaliśmy kilka tysięcy ulotek. Rozprowadzaliśmy je w zakładzie, jeszcze zanim zaczął się wiec. I zakład był gotowy do zatrzymania. Ale dostaliśmy informację od przyjaciół, żeby jeszcze nie strajkować, przygotować się tylko.
- Czy negocjacje z dyrekcją wtedy też się toczyły?
- Zbyszek Wilk, mówię tak, bo potem byliśmy z nim po imieniu, ale wtedy dla nas to był pan dyrektor, zaprosił nas na rozmowy o postulatach do budynku dyrekcyjnego. Przyszliśmy w ciuchach z elektrociepłowni, tak prosto od roboty. I położyliśmy gazety na krzesłach, zanim na nich usiedliśmy. Przedstawiliśmy zebrane postulaty. Nastąpił potem jeszcze moment dramatyczny, bo Maciek Słotwiński pospieszył się, wezwał od razu do strajku, zebrał ludzi, z którymi poszedł pod budynek dyrekcyjny. Jakieś kobiety płakały, wiadomo, jak napięte nerwy wszyscy mieli, pamiętający 1976 r. Zatrzymaliśmy jednak wtedy tych ludzi. Zbyszek Bujak powiedział: - Jak będzie trzeba zastrajkujemy.
- Jaki był efekt?
- Ludzie go posłuchali. I wszyscy przekonali się, że jeśli trzeba, umiemy zacząć strajk, ale jeśli nie to się z niego wycofać. To wtedy uznali nas za przywódców. Bo potrafiliśmy zatrzymać zakład ale i cofnąć ludzi, jeśli ruszyli się przedwcześnie. Realizowano stopniowo nasze postulaty zakładowe. A za dwa tygodnie już była "Solidarność". Wcześniej jednak pojechałem wraz z kolegami do Gdańska.
- Jak to przebiegało, oficjalnie czy potajemnie?
- Dyrekcja fabryki udostępniła nam samochód zakładowy z kierowcą. To był polski fiat, 125p, ale specyficzny rzadki dość typ, przedłużony...
- ...jamnik się na niego mówiło.
- Właśnie nim pojechaliśmy do Gdańska z delegacją. I byliśmy przy podpisaniu porozumień.
- Czy Bujak pojechał z Panem?
- Nie, musieliśmy się wtedy rozdzielić, został, żeby przypilnować tego, co dzieje się w zakładzie. Delegacja była trzyosobowa: Emil Broniarek, Antoni Firlej i ja. Flagi polskie mieliśmy przygotowane i tak pojechaliśmy z wystawionymi z samochodu biało-czerwonymi flagami. Po drodze ze dwa razy zatrzymywała nas milicja. Ale tylko salutowali, gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy delegacją, o co nam chodzi i dokąd jedziemy. Wtedy zrozumieliśmy, że atmosfera jest rewolucyjna naprawdę.
- Rozmawiał Pan w Stoczni z Lechem Wałęsą?
- Spotkałem się z Wałęsą w nocy, siedzieliśmy w takich wielkich fotelach. Rozmawialiśmy, wypytywał o kontakty, jakie mieliśmy. Wystąpiłem później w sali, gdzie toczyły się negocjacje, mam zdjęcie, jak przemawiam zza stołu, mówię o poparciu od robotników Ursusa dla gdańskich stoczniowców. Ludzie nas tam zatrzymywali, ściskali. Miałem to szczęście, że byłem przy podpisaniu porozumień 31 sierpnia.
Wywiad z 51 numeru gazety Samorządność.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Zobacz także:
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie