
Czy pamiętacie efektowne telewizyjne obrazki z Holandii: rolnicy blokują drogi, wysypują produkty na drogi, dochodzi do starć z policją? Taki obrazki można oglądać w wielu krajach, ale tylko w niektórych -jak właśnie w Królestwie Niderlandów (oficjalna nazwa od 1 stycznia 2020) – tego typu protesty przekuwają się w ruch polityczny, który ma aspiracje rządzenia i startuje w wyborach.
Nawet największe manifestacje nie gwarantują, że można je przekształcić w konkretną formację polityczną, która pod własnym szyldem wystartuje w wyborach. Najlepszy przykład to Francja, gdzie wręcz milionowe protesty „żółtych kamizelek", które zaczęły się po tym, jak prezydent Emmanuel Macron uderzył w posiadaczy starszego typu samochodów (nowa religia: ekologia!), a więc przede wszystkim we francuską prowincję – były bardzo ostre, przyniosły dziesiątki tysięcy aresztowań, a nawet szereg przypadków śmiertelnych, ale mimo że ruch „Le mouvement des Gilets jaunes” pojawił się w sondażach i to nawet na drugim miejscu po ruchu politycznym Macrona, sensacyjnie dystansując prawicową partię Marine Le Pen, to jednak był tak różnorodny i wielobarwny politycznie, że w wyborach nie wystartował.
Inaczej stało się w Holandii, gdzie Ruch Rolniczo-Obywatelski (BBB) osiągnął fantastyczny rezultat w wyborach do Stanów Prowincjonalnych. Reprezentanci owych Stanów Prowincjonalnych wybierają Senat zwany w Niderlandach Eerste Kamer. Wygrana tego ruchu uosabiającego antyestablishment jest wielkim sukcesem, także dlatego, że w pokonanym polu znalazła się formacja rządzących już czwartą kadencję liberałów Marka Rutte.
Przestrzegam jednak przed łatwymi analogiami. Tak nie musi by w Polsce. Chyba, że ruszą samorządowcy...
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie