Reklama

Samozagłada polskiej gospodarki. Ryszard Ślązak

10/08/2022 12:25

Na marginesie "Samozagłady polskiej gospodarki" Ryszarda Ślązaka

Na szczęście nie jest to kolejny, "nasty" już lament nad "wyprzedażą majątku narodowego" i pozbywaniem się "sreber rodowych", z którego poza frustracją nic nie wynika: Ryszard Ślązak chłodnym językiem technokraty, ale z analitycznym talentem wizjonera na kilkuset stronach analizuje to, co spotkało polską własność w dobie transformacji. I że mogło być inaczej.

Dumni możemy być z gościny i pomocy, udzielonej Ukraińcom, sąsiedzkiej i rówieśniczej solidarności czasów pandemii, boomu edukacyjnego owocującego jeszcze niedawno liczbą dwóch milionów studentów, inwencji i wytrzymałości polskich przedsiębiorców, wreszcie z kreatywności naszych filmowców od Jerzego Skolimowskiego po Władysława Pasikowskiego czy pisarzy od Andrzeja Stasiuka po Szczepana Twardocha.  Jednak do wielu wyzwań, które się Polakom udało przez ostatnie 33 lat podjąć z sukcesem nie da się z pewnością zaliczyć przemian własnościowych. Zamiast rodzimych fabryk samochodów i zakładów elektronicznych mamy montownie zagranicznych koncernów, w ich rękach znajdują się również wielkopowierzchniowe obiekty handlowe. Kapitał zagraniczny korzysta z ulg i zwolnień, na które nie może liczyć polski przedsiębiorca. I praktycznie podatków tu nie płaci.

Wbrew nieco górnolotnemu tytułowi "Samozagłada polskiej gospodarki" ekonomista Ryszard Ślązak rzeczowo analizuje stracone szanse. Ale nam pozostawia wyciągnięcie wniosków na przyszłość. Niczego nie narzuca. A przede wszystkim ocen nie personalizuje. Nikogo nie zamierza ciągnąć przed Trybunał Stanu. Nie warto, zresztą sędziowie i tak drżą ze strachu przed PiS-em, daremnie licząc na pomoc Unii Europejskiej. Raport pokazuje raczej, jak wielu dogodnych możliwości w historii najnowszej się wyzbyliśmy akurat w momencie, gdy towarzyszyła nam sympatia wolnego świata, a żyli jeszcze Jan Paweł II, Lech Wałęsa, Czesław Miłosz i Andrzej Wajda - sprawdzeni ambasadorowie polskości.       

Jako współautor książki o reformie samorządowej, napisanego wespół z Mariuszem Ambroziakiem "Kraju odzyskiwanego" analizującego najbardziej udaną z polskich przemian i jedyną spełnioną wielką reformę, realizującą obietnicę, że rząd Jerzego Buzka szedł po władzę po to, by ją oddać ludziom - nie bez podziwu śledzę trud doktora Ryszarda Ślązaka [1]. Wiadomo bowiem, że sukcesy opisuje się trudniej od porażek. Niedawny autor raportu o polskiej prywatyzacji, a teraz książki o losach polskiej własności na poklask liczyć nie może. Nie tylko dlatego, że jego "biała księga" liczy niemal tysiąc stron i zawiera rozliczne tabele, pasjonujące raczej dla studentów ekonomii. Ale też trudno sobie wyobrazić ocenę polskiej transformacji, która pominęłaby zawarte w niej wnioski i fakty.   

Rozbiór polskiej własności zaczęła władza komunistyczna, masowo tworząc spółki nomenklaturowe z udziałem dyrektorów i zakładowych sekretarzy organizacji partyjnych. Jak zaznaczał znawca zagadnienia Jacek Tittenbrun ("Upadek socjalizmu realnego w Polsce"): "hasła "bogaćcie się" i "wolność, równość, konkurencja" zostały prawidłowo odczytane przez przedstawicieli wymienionych grup jako wolność bogacenia się i równość wszystkich - w tym członków partii - w owym dorabianiu się. W publicystycznej i potocznej frazeologii proces, o jakim mowa, zyskał miano "uwłaszczenia nomenklatury"" [2]. Według tegoż autora do 1989 r. spółki o jakich tu mowa powołano w 75 proc z 1700 największych "przedsiębiorstw sektora uspołecznionego". 

Gdy nastała zaś nowa władza, pomimo tradycji Solidarności, na którą się powoływała, nie wsparła prywatyzacji pracowniczej. Chociaż, jak wyłuszcza z erudycją dr Ryszard Ślązak: "Pierwsza spółka pracownicza, jako przedsiębiorstwo Gazolina powstała we Lwowie w 1912 roku i zajmowała się wydobywaniem gazu ziemnego. Było to najlepsze przedsiębiorstwo o najwyższych płacach pracowniczych. Drugą słynną spółką pracowniczą była firma "Wspólnota Interesów" na Śląsku, odzyskana od Niemców w latach trzydziestych" [3].  W dobie transformacji zaś powstawały też spółki pracownicze - jak pisze Ślązak - "które dalej funkcjonowały i były sprawnie zarządzane. Jednak w dalszym okresie zwalczane przez firmy zagraniczne i bez wsparcia i obrony ze strony władz ginęły w różnorodny sposób. Resorty gospodarcze z roku 2019 prawie w ogóle w swoich ewidencjach nie posiadają spółek pracowniczych, tak jakby w ogóle w gospodarce polskiej nie istniały" - ubolewa Ryszard Ślązak [4]. 

O faworyzowaniu kapitału zagranicznego (niekoniecznie zachodniego, jak pokazuje przykład Daewoo, ani prywatnego, skoro nabywca pierwotny Telekomunikacji Polskiej, France Telecom to firma państwowa) w toku przekształceń własnościowych, przesądziło masowe powierzanie doradztwa obcym firmom. 

Jak precyzował ekonomista, zresztą były doradca gospodarczy Edwarda Gierka (co wcale nie dyskwalifikuje, bo w pierwszej dekadzie lat 70 Polska za sprawą kredytów i licencji wyszła z gomułkowskiej przaśności, zanim milicyjne pałki spadły na plecy robotników Ursusa i Radomia), Paweł Bożyk: "zachodnie firmy consultingowe oceniające wartość majątku przedsiębiorstw, przeznaczonych do prywatyzacji, są tymi samymi firmami, których klienci są potencjalnymi kupcami tych przedsiębiorstw po cenach ustalanych przez konsultantów. Sytuacje te stanowią bodziec do zaniżania wartości wspomnianych przedsiębiorstw" [5].   

Zawsze pojawia się pytanie czy można było inaczej. Ślązak po swojemu na nie odpowiada: tak, ale nawet nie spróbowano. "(..) Część społeczeństwa, która posiadała zasoby nawet dewizowe, nie była dopuszczona do szerszego nabywania majątku, ponieważ na różnych szczeblach władzy faworyzowano innych nabywców (inwestorów zagranicznych) nie wymuszając od nich by płacili za nabywanie zasobów majątkowych wyłącznie dewizami". Tymczasem zaś "zasoby dewizowe ludności zgromadzone na rachunkach bankowych były określone na kilka nawet do kilkunastu mld dolarów" [6]. Co do likwidowanych zakładów, nie zadbano nawet o przekazanie ich wyposażenia do wciąż istniejącego Muzeum Techniki, chociaż wedle propagandy nowego z kolei ustroju miało być aż tak przestarzałe.

Polacy nie będą żyli z własności tylko z pracy - oznajmiał w pierwszym okresie transformacji minister przekształceń własnościowych Janusz Lewandowski, czego dr Ryszard Ślązak po dziś dzień nie może mu darować.

Własność zaś... topniała. Jak wylicza autor, "zlikwidowano 25% ogólnej liczby przedsiębiorstw i 40% majątku produkcyjnego z roku 1988. Ten rozmiar likwidacji miał rzekomo wynikać z gry rynkowej, a w rzeczywistości wynikał z niekorzystnego a nawet nienawistnego stosunku władz do własnego przemysłu państwowego. Tylko 43 proc. likwidowanych przedsiębiorstw to przemysł ciężki, pozostałość stanowiły przedsiębiorstwa produkujące asortyment wyrobów typowej konsumpcji, z czego najwyższy procent stanowiły przedsiębiorstwa przemysłu lekkiego, spożywczego i najbardziej perspektywiczne zakłady branży elektrotechnicznej, elektronicznej i informatycznej. Były zbywane tanio, nawet bez wartości gruntu, na których istniały" [7]. Przy czym nabywcy w tym inwestorzy zagraniczni nie realizowali w ogóle lub dopiero z opóźnieniem respektowali zobowiązania, warunkujące nabycie przedsiębiorstwa.    

Całkiem inaczej postrzega to zalecający wstrzemięźliwość wobec danych Janusz Majcherek, wskazujący, że "część produkcji wykazywanej w statystykach PRL była fikcyjna, marnotrawna, złej jakości lub zbędna", przy czym "dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw w PRL zawyżali wskaźniki realizacji planów produkcyjnych przedstawiane swym mocodawcom, prywatni właściciele w III RP ukrywają faktyczne rozmiary produkcji i dochodów przed fiskusem" [8].   

Trudniej za to podważyć twarde dane makroekonomiczne. Pierwsze dwa lata planu Leszka Balcerowicza przyniosły spadek produktu krajowego brutto o 18 proc: w 1990 r - 11,6 proc zaś w 1991 - o 7 proc. Wzrost gospodarczy nastąpił dopiero za rządów Jana Olszewskiego w kwietniu 1992 r, co dla wielu Polaków stanowiło namacalny dowód, że warto było zmieniać ustrój. Jednak dopiero w 1994 r. przełom ten przełożył się na wzrost realnych dochodów ludności (wcześniej co prawda miał on miejsce i w 1991 r. ale wiązało się to tylko z podwyższeniem świadczeń społecznych). Przy wciąż wysokim bezrobociu - 16 proc w 1994 r. To ostatnie jednak smutny rekord ustanowiło już w roku referendum akcesyjnego za drugich rządów SLD, kiedy to aż  20,7 proc Polaków pozostawało bez pracy w lutym 2003 r. Później, gdy w ślad za akcesją przyszło beneficjum umowy schengeńskiej o otwartych granicach, bezrobocie z sukcesem wyeksportowaliśmy.                      

Kto walczył, ten wygrał, czyli dlaczego przetrwało mleczarstwo

Kolejne ekipy likwidujące zakłady pracy, zarówno zacofane i trujące dla środowiska, jak rokujące konkurencyjnie jak elektronika czy motoryzacja, zaś ich majątek traktujące niczym skarbonkę, pozwalającą na finansowanie kosztownego przedwyborczego socjalu - wykorzystały atomizację społeczną. Polacy po latach wyrzeczeń dbali o siebie. Lech Wałęsa zachęcał już nie do solidarności, lecz żeby każdy brał własny los w swoje ręce. Pojęcie wspólnoty zanikło. Powróciło za sprawą klęsk żywiołowych (powódź stulecia z 1997 r. i pandemia z ostatnich dwóch i pół roku), sukcesów demokracji lokalnej, gdzie Polacy poczuli się wreszcie gospodarzami (władzę samorządową jako im najbliższą najwyżej oceniają w sondażach), wreszcie największej w nowoczesnej historii akcji humanitarnej: masowej pomocy uciekinierom z Ukrainy.

Kto potrafił jednak na początku transformacji walczyć solidarnie o swoje, ten ocalił swoją branżę i własne miejsce pracy. Znakomity przykład stanowi spółdzielczość mleczarska.

Jak opisuje Antoni Dudek, już za rządów Tadeusza Mazowieckiego w 1990 r. "punktem zapalnym okazała się Spółdzielnia Mleczarska w Mławie, zalegająca okolicznym rolnikom z wypłatą niebagatelnej sumy 10 mld zł za dostarczone mleko. Zdesperowani chłopi 12 czerwca rozpoczęli okupację siedziby Spółdzielni, a następnie zablokowali drogę Warszawa - Gdańsk. Po wahaniach, 15 czerwca rząd zdecydował się na skierowanie do Mławy sił porządkowych. Część chłopów na widok zbliżających się sił porządkowych - w tym transportera opancerzonego - odstąpiła od blokady, pozostali zaś wdali się w w dyskusje z policjantami, nie przejawiającymi zresztą specjalnej woli walki. Zanim protest został ostatecznie zakończony, w Mławie pojawił się Wałęsa, który i ten konflikt zdołał wykorzystać do wzmocnienia swojej popularności. (..) Wątpliwa okazała się także rzekoma twardość premiera, której od biedy, mławska "szarża pancerna" mogłaby dowodzić. Niespodziewanie bowiem 25 czerwca Rada Ministrów podjęła decyzję o przyznaniu dodatkowo 300 miliardów złotych na restrukturyzację mleczarstwa. Okazało się zatem, że pieniądze, których wcześniej żadnym sposobem nie można było wygospodarować, jednak się w budżecie znalazły" - podsumowuje sarkastycznie prof. Dudek [9]. Cały czas mowa to oczywiście o "starych" złotych sprzed denominacji.   

Do uratowania spółdzielczości mleczarskiej przyczyniła się wydatnie nieugiętość legendarnego przywódcy "Solidarności Rolników Indywidualnych" Gabriela Janowskiego, który wydębił niezbędne fundusze od samego Leszka Balcerowicza. Inne branże jednak podobnego wsparcia ani determinacji nie miały.

Szczególnie wstrząsającym elementem raportu Ślązaka pozostają zdjęcia dokumentujące zniszczenia zakładów pracy wcześniej może nie kwitnących, ale dających pracę i czasem sens życia tysiącom osób. I jak toruński Towimor - nie zawsze przestarzałych. Ale nawet obrazy opustoszałych PGR-owskich obór nie nastrajają optymistycznie. Przypominają ponurą halę, gdzie załatwiają swoje rozliczenia "Urodzeni mordercy" Quentina Tarantino. 

Lektura dla planisty, prokurator niech zostanie za drzwiami

Oszczędzę Państwu konkluzji, że czyta się to jak kryminał. Byłby to komplement zanadto dwuznaczny. Niewątpliwie wśród opisanych przez dra Ślązaka "case'ów" nie brak takich, gdzie w kraju bardziej praworządnym wkroczyć powinien z urzędu prokurator, ani wręcz tych, które znajdowały epilog w salach sądowych (jak wałbrzyska Porcelana). Nie pasuje jednak do tego raportu dydaktyka wykpiona przez Andrzeja Mleczkę w pochodzącym z lat 80. rysunku, gdzie tatuś urzędnik opowiada córeczce bajkę na dobranoc z przykładnym morałem: "a na koniec przyszła milicja i zamknęła złego czarownika, bo jakaś sprawiedliwość przecież musi być".

Dziś wydrenowanych z polskiego budżetu pieniędzy z naszych podatków przychodzi nam jak w aferze respiratorowej szukać nawet w Tiranie, chociaż w pierwszych latach transformacji nasi demokraci jak socjolog Ireneusz Krzemiński wraz z ekipą telewizyjną jeździli do Albanii jako apostołowie wolnego rynku. Kiedyś porównywano nas z Hiszpanią i tytułowano prymusem reform, teraz słońce w centrum stolicy przesłania cień dwóch wież prezesa Jarosława Kaczyńskiego, co miały powstać w ramach konsorcjum partii władzy i jej spółki Srebrna z austriackim deweloperem na bazie przekazywanych w kopertach pieniędzy.

Za późno na komisje śledcze. I na szukanie winnych.

Ogłosić amnestię i wyciągnąć wnioski

Lepiej ogłosić amnestię (wybitny warszawski adwokat starszego pokolenia nie bez racji dziwi się, że nie było jej od lat 80. bo wyrastająca z demokratycznych korzeni władza okazuje się w tej materii bardziej bezlitosna od komunistycznej, ogłaszającej "Andzię", jak nazywali ją beneficjenci, co parę lat) i zastanowić się, jak nie powtarzać błędów już popełnionych.

Zwłaszcza, że w dobie pierwszej od stu lat na ziemiach polskich epidemii oraz wojny za wschodnią granicą z exodusem pięciu i pół miliona uchodźców największym od czasów pojałtańskiego wygnania z Kresów naszych rodaków przed ponad 75 laty, stawiać musimy czoła wyznaniom, których dotychczas nasze pokolenia nie znały. Zapatrzenie w przeszłość w tej sytuacji jest błędem, rzut oka na nią - samym pożytkiem. Niech historia, ta najnowsza stanie się nauczycielką życia zgodnie z mądrością starożytnych, a nie tylko źródłem kompleksów i podziałów. Książka Ryszarda Ślązaka służy niewątpliwie przynajmniej temu, aby zgodnie z innym znanym powiedzeniem Polak stał się mądry po szkodzie, a nie jak u Jana Kochanowskiego "i przed szkodą i po szkodzie głupi". Co znów przywodzi na myśl tytuł słynnej książki nieodżałowanego prof. Marcina Króla ("Byliśmy głupi"), oddającej po latach - chociaż i poniewczasie - w imieniu demokratycznej elity sprawiedliwość mieszkańcom likwidowanych PGR-ów i pracownikom zgruzowanych zakładów. Skończyć więc wypada konkluzją, w którą raport Ślązaka wpisuje się idealnie, a zawartą przed laty w reklamie popularnej encyklopedii: ten więcej wart, kto więcej wie. A półwiedza, jak ostrzegał znów będący autorem na czasie Fiodor Dostojewski, jest tyranem. 

Raport otwarcia, punkt wyjścia, by stać się mądrzejszym

Poza wszystkim - każdy student zarządzania wie, że bez porządnego raportu otwarcia nie ruszy się z miejsca z żadnym sensownym przedsięwzięciem. Dzieło Ryszarda Ślązaka, benedyktyńskie i wizjonerskie zarazem, staje się do takiego bilansu co najmniej przyczynkiem. Kto się nie zgadza, niech napisze osiemset stron podobnie naszpikowanych zestawieniami, tabelami i studiami przypadków... w obronie nieomylności kursu przemian własnościowych w Polsce najnowszych trzech i pół dekad.

Tyle, że brak węgla w perspektywie najbliższej jesieni i zimy w kraju, który jeszcze w 80. latach pozostawał czwartym w świecie eksporterem tego surowca wydaje się nieuchronnie potwierdzać racje Ryszarda Ślązaka. I to w pół roku po triumfalnym odtrąbieniu jako wielkiego sukcesu porozumienia populistycznego rządu z klienckimi związkami zawodowymi o całkowitym wygaszaniu kopalń.

W pierwszych latach transformacji też za najsprawniejszego zarządzającego uchodził ten, kto jak najszybciej zamknął jak najwięcej zakładów pracy. Teraz jednak powszechnie uskarżamy się na brak polskiej marki rozpoznawalnej w świecie czy branży, w której osiągnięciami możemy się pochwalić (nie chodzi o literacką z Noblem dla Olgi Tokarczuk ani filmową z Oscarem dla Pawła Pawlikowskiego), jakby nie dostrzegając związku z tym, czego się sami pozbyliśmy.

Analiza straconych, lub po części tylko wykorzystanych szans, nie musi zaś oznaczać wcale nostalgii za czasami, kiedy to wobec pustych półek z samym octem w sklepach zakupy robiliśmy w Peweksie (doprowadził go do upadku as wywiadu PRL Marian Zacharski, nieopatrznie mianowany tam dyrektorem), jeździliśmy samochodem z FSO (fabrykę na Żeraniu wykupił koreański czebol czyli koncern państwowy Daewoo, a więc nawet prywatyzacja to nie była - po czym sam splajtował, a przy dawnej alei Stalingradzkiej straszą teraz wybite szyby), zaś dziadkowi na wsi załatwialiśmy po znajomości talon na ciągnik z Ursusa (ostatnią bohaterską próbę reanimacji tej marki przez Zarajczyków storpedował rząd PiS). Nie chodzi o to, że za komuny było lepiej, bo to nieprawda oczywista. Raczej, żeby jutro nie było gorzej. Również w obliczu wyzwań nas czekających.        

 

[1] por. Mariusz Ambroziak, Łukasz Perzyna. Kraj odzyskiwany. Wyd. Mazowiecka Wspólnota Samorządowa, Warszawa 2013

[2] Jacek Tittenbrun. Upadek socjalizmu realnego w Polsce. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1992, s. 142-143

[3] Ryszard Ślązak. Samozagłada polskiej gospodarki 1989-2016. Lektura dla każdego rodaka. Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego, Warszawa 2021, s. 81

[4] ibidem, s. 82

[5] Paweł Bożyk. Kto winien. Politycy i polityka gospodarcza pod pręgierzem. Wyd. Pace, Warszawa 1992, s. 17

[6] Ryszard Ślązak. Samozagłada polskiej gospodarki... op. cit, s. 91

[7] ibidem, s. 582-583

[8] Janusz Majcherek. Pierwsza dekada III Rzeczypospolitej 1989-1999. Presspublica, Warszawa 1999, s. 86

[9] Antoni Dudek. Pierwsze lata III Rzeczypospolitej 1989-1995. Wyd. GEO, Kraków 1997, s. 77 

Aplikacja wio.waw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo wio.waw.pl




Reklama
Wróć do