
Młody prawnik Aleksander Diakonow ratuje honor polskiej literatury, już dostarczając nam powieść o wojnie, która trwa od zaledwie stu dni. Co najbardziej zdumiewające - ukończył ją zanim czołgi armii Władimira Putina przekroczyły ukraińskie rubieże. Reszta to już sukces wydawnictwa Akces, założonego przed laty przez przedstawicieli najmłodszego pokolenia drugiego obiegu wydawniczego. Dali teraz mecenasowi szansę efektownego debiutu, czego zapewne nie pożałują.
Jeśli powyższy przekaz wydaje się Państwu wewnętrznie sprzeczny, dopowiem: sam byłem zaskoczony. Jako krytyk literacki z wykształcenia zwykłem bowiem żartować, że mój zawód wyuczony okazuje się martwy niczym profesja zduna. Tamta z braku pieców, zaś moja specjalność - z braku literatury. Zawsze wielkiej satysfakcji dostarcza każdy fakt, który powyższemu uogólnieniu zaprzecza.
Niewątpliwie tym najnowszym okazuje się efektowny debiut prawnika Diakowowa w szczególnie trudnej dziedzinie political fiction. Z tym gatunkiem, czy może raczej ściślej podgatunkiem, jeśli trzymać się terminologii szwedzkiego odkrywcy Karola Linneusza, który dla nauk przyrodniczych stał się tym, kim Newton dla fizyki, Monteskiusz dla teorii państwa i prawa czy Adam Smith dla ekonomii - rzecz się ma podobnie jak z esejem. Nie ma bowiem złego eseju. O nieudanej próbie każdego naśladowcy Montaigne'a nie mówi się więc, że to nieudany esej. Czegoś takiego nie znamy. To po prostu grafomania i tyle. Fikcja polityczna także wymaga perfekcji, bez niej zostają dyrdymały tylko.
Aleksander Diakonow postanowił podjąć ryzyko. I jak się wydaje - skromnemu autorowi (podobno nie udziela wywiadów, na udział w jednej jedynej zaplanowanej promocji wydawca musiał go namawiać) zawdzięczmy, że kategorie czasu i przestrzeni nie tylko w jego dziele stają się względne i umowne.
W świecie "Renegatów Międzymorza" nie używa się już brzydkiego sformułowania "na Ukrainie", bo brzmi lekceważąco, lepiej łamać sobie język konstrukcją "w Ukrainie" sprzeczną z rodzimym uzusem językowym. Ale oddającą należny sąsiadom szacunek. Nikt już nie mówi o "rzezi wołyńskiej" bo nie wypada, propaganda braterstwa obu słowiańskich narodów doprowadziła do zastąpienia tak emocjonalnie nacehcowanego określenia przez bardziej neutralne i nie przesądzające o winie słowa: tragedia wołyńska. Zaraz, zaraz, pomyślicie Państwo, przecież to żadna political fiction. Podobne zasady stosują "w realu" polskie media od trzech miesięcy. To prawda. Jednak Diakonow wystukał to na klawiaturze komputera... przed dwoma laty. Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju? A w Międzymorzu? No właśnie.
To określenie wspólnoty narodów pochodzące z publicystyki Leszka Moczulskiego z lat 80 staje się nazwą wspólnego państwa Polaków i Ukraińców z niedalekiej przyszłości. Stolicą jest Lwów. Wrogiem jak łatwo się domyślić Rosja. W międzyczasie zdarzyła się już straszna wojna, która wyludniła jeden z sąsiednich krajów, ale w "Renegatach Międzymorza" nie jest nim Ukraina lecz Litwa. Ale wybuchy we Lwowie też tu mamy, całkiem jak w serwisach inforamcyjnych telewizji. A poza tym... To się czyta. Oddajmy zresztą głos narratorowi.
"(..) W Moskiewskim Instytucie Neurochirurgii przy ulicy Twerskiej trwały ostatnie badania polskiego pacjenta Szymona Makarewicza, który został zakwalifikowany do zabiegu wszczepienia cybernetycznej protezy ręki (..) Wyjątkowa moc sztucznych ramion i dłoni była tak zachwalana przez kremlowską wierchuszkę, że wśród bogatszych Moskwiczan znalazło się kilkoro takich, którzy świadomie dali sobie amputować zupełnie sprawne kończyny tylko po to, aby popisywać się na mieście tym, że palcami swojej syntetycznej dłoni potrafią zgiąć stalowy pręt (..). Moskiewskie środki masowego przekazu rozpisywały się już od dobrych dziesięciu dni, że potężna Rosja za darmo pomaga nawet kalece z wrogiego państwa międzymorskiego, któremu jego rodzima służba zdrowia pomóc nie umiała" [1]
Oprócz mnóstwa fikcji politycznej, znajdujemy w tym świecie z nieodległej przyszłości całkiem bliski odpowiednik znanego nam z czasów pisowskiej władzy systemu szpiegowskiego Pegasus, pozwalającego na bezkarne kopiowanie cudzych danych i lokalizowanie przeciwnika. Także mnóstwo intryg, wśród których rej wodzą służby specjalne i korporacje międzynarodowe oraz szalone ambicje polityków. A także tajemne stowarzyszenia: wolnomularze, fundamentaliści i chrześcijańscy "nowinkarze", bo Diakonowa cechuje słuch absolutny, widać u niego wpływ lektury późnego Umberto Eco czy rosyjskiego prozaika Arsena Riewazowa. Naszego Stanisława Lema z pewnością również.
Jeśli nawet u nich terminował, to zaciągnięty dług spłaca. Całość okazuje się oryginalna i niepowtarzalna: fabuly ie da się opowiedzieć, o po pierwsze, chociaż to nie kryminał oparty na koncepcie "kto zabił", dajmy szanse czytelnikowi, by sobie wszystkie zagadki w formie labiryntu zobrazował. Po drugie, nie takie to proste: konstrukcja okazuje się wielopiętrowa.
Nietrudno tylko się domyślić, że wojna atomowa z Rosją, którą źli ludzie usiłują wywołać w dystopii Diakonowa... nie wybuchnie. Bo przecież gdyby zdarzyło się inaczej, nie miałby kto tego wszystkiego nam opisać.
Szcze ne wmerła Ukraina, czekamy na Pańską następną powieść, Panie Mecenasie.
[1] Aleksander Diakonow. Renegaci Międzymorza. Akces, Warszawa 2022, s.132
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie