
Niewielu można wskazać tych, którzy więcej uczynili dla wolności słowa w Polsce. W czasie karnawału pierwszej Solidarności prezesował Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, rozwiązanemu przez władze. Żegnamy Stefana Bratkowskiego (1934-2021), człowieka, który sam stał się instytucją demokracji.
Chociaż w dawnych czasach każde wypowiedziane przez niego zdanie miało swoją wagę, nie był jednak działaczem od dziennikarstwa, specjalistą od wydawania sążnistych oświadczeń ani zawodowym negocjatorem. Właśnie w najgorętszych latach najmocniej udzielał się jako praktyk naszego zawodu, tworzył krótkie i dobitne teksty jak etiudy, wyznaczające metr sewrski wolnego dziennikarstwa. Arcydziełem zwięzłości i sarkazmu stał się felieton "Powrót starego buldoga" o liderze partyjnego betonu PZPR Stefanie Olszowskim. To on określił innego zachowawczego działacza siły przewodniej Albina Siwaka mianem Falconettiego, przez analogię do negatywnego bohatera nadawanego wtedy amerykańskiego serialu "Pogoda dla bogaczy" - co przylgnęło do populistycznego aparatczyka pozującego na robociarza i budowlańca tak mocno, że koledzy nie wybrali go już do kolejnego składu biura politycznego komitetu centralnego PZPR...
Redagował w latach 70 "Życie i Nowoczesność", witrynę tego, co wówczas było w Polsce najlepsze. Głosiło rozsądną pracę organiczną, promowało technokratyczny postęp, dbając o to, byśmy nie odstawali od zamożniejszych krajów świata w kwestii myśli technicznej. Ale zamieszczało też cenione przez fanów "Rozkosze łamania głowy". I niepowtarzalne felietony Bratkowskiego, dla których kupowało się "Życie Warszawy" z tym coczwartkowym dodatkiem.
Krążące po Polsce w latach 80 kasety z jego gorącymi komentarzami, przegrywane na domowych grundigach więc czasem rzężące okropnie mimo znakomitej dykcji Mistrza stały się dla świadomości ówczesnej "nielegalnej polityki", jeśli użyć tytułu głośnej książki historycznej Andrzeja Anusza, dla młodych Polaków odrzucających komunizm przynajmniej w jego represyjnej wersji tym, czym dla Chin wychodzących z szaleństw rewolucji kulturalnej i adoptujących podstawy przedsiębiorczości i wolnego rynku okazały się słynne gazetki wielkich hieroglifów.
Zagadkę dla młodszych biografów Stefana Bratkowskiego - roboty dla nich nie zabraknie, tak barwna to postać - stanowić będzie jego wieloletnia przynależność do PZPR, jednak wyrasta ona z doświadczeń lat 50, kiedy w partii widziano siłę odnowicielską. Bratkowski zakładał zresztą wtedy również, dopiero co przekroczywszy dwudziesty rok życia, Rewolucyjny Związek Młodzieży, powstający na fali październikowych przemian. Z PZPR wykluczono go w 1981 r, gdy roztaczał patronat na strukturami poziomymi, wyrastającymi w wielkich zakładach pracy, gotowymi do demokratyzacji partyjnych struktur i współpracy z Solidarnością.
Gdy przyszło wybierać - nie skorzystał z żadnej z licznych niemoralnych propozycji. Zamiast wchodzić do powoływanych "za późnego Jaruzelskiego" rozlicznych ciał fasadowych wolał odwiedzać zrewoltowanych robotników Ursusa, opowiadać im o tradycjach samoorganizacji, dzielić się diagnozą rzeczywistości.
Zainteresowania miał doprawdy renesansowe, bo ten redaktor technokratycznego dodatku do "Życia Warszawy" stał się również popularyzatorem wiedzy ekonomicznej i tejże praktyki (książka "Jak robić interesy - razem"), ale też myśli francuskiego filozofa doby Odrodzenia Michela Montaigne (też o nim zgrabny i zrozumiały tom napisał), wreszcie scenarzystą zapewne najlepszego serialu historycznego w polskiej telewizji "Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy" o walce Wielkopolan z germanizacją. Został nawet autorem niezłego dramatu "Reiff", opisującego kulisy sprzeciwu z którym jako jedyny wśród członków Rady Państwa wystąpił wobec decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. ówczesny przewodniczący PAX. Sztuka ta, nawiązująca do "Lelewela" Stanisława Wyspiańskiego pokazuje, że bohaterów szukał więc nie tylko wśród podobnie myślących - Ryszard Reiff dawny sybirak i lider zachowawczego stowarzyszenia reprezentował wszak przeciwległą niż wyrastający z tradycji lewicowego "Po Prostu" Bratkowski flankę ówczesnego obozu demokracji.
Z pierwszych wolnych wyborów w Polsce od 1928 roku - samorządowych na wiosnę 1990 - zapamiętałem kampanijne spotkanie w podwarszawskich Laskach, kiedy to posłuchać Stefana Bratkowskiego przyszło kilkaset osób. A był to już przecież czas rozczarowania kosztami planu Leszka Balcerowicza. Dało się odczuć jak Mistrz, z olimpijskim spokojem, nie podnosząc ani razu głosu, panował nad targaną emocjami sprzecznymi jak dylematy epoki wypełnioną do ostatniego miejsca salą gimnastyczną tej wiejskiej szkoły... Podobnie uwagę na meritum problemu skupiał w swoich tekstach, czy składały się z dwóch tomów czy z tyluż akapitów.
Jednak gdy władzę objęła wywodząca się z Solidarności formacja, po 1989 r. słuchano go już rzadziej, z wielu jego rad nie skorzystano. Sam nie wypierał się odpowiedzialności - jako uczestnik Okrągłego Stołu i współzałożyciel "Gazety Wyborczej" - za nowy kształt Polski. To była jego Ojczyzna, a nie jak mówią inni "ten kraj". Dla stworzenia nowoczesnej wykładni polskiego patriotyzmu położył ogromne zasługi.
Trudno doszukać się sprzeczności między jego tak urozmaiconymi życiowymi rolami.
Ale tak jak pozostał nieugięty wobec wariantu generalskiego forsowanego przez Wojciecha Jaruzelskiego i jego ekipę, tak również zachował surowość wobec wszelkiej "drogi na skróty" już po 4 czerwca. Oburzały go zarówno autorytarne tendencje w obozie Lecha Wałęsy w czasie "wojny na górze", jak praktyki powracających do władzy postkomunistów: jego sprzeciw przyczynił się do zarzucenia przez tych ostatnich zamiaru wydawania licencji na uprawianie dziennikarstwa. Ale nie była to ostatnia zasługa Bratkowskiego dla wolności słowa. Również w ostatnim czasie sprzeciwiał się nonszalanckiemu traktowaniu prawa przez rządzącą ekipę i wytykał tym, co "13 grudnia spali do południa" pozbawione moralnych podstaw powoływanie się na tradycję wielkiej dziesięciomilionowej Solidarności.
Drzwi jego mieszkania na warszawskim Powiślu zawsze pozostawały otwarte, jak w czasach, gdy nigdy nie było wiadomo, czy zapuka tam szukajacy porady działacz zakładowych struktur Solidarności albi student z plecakiem bibuły czy prędzej esbek z nakazem albo dla odmiany ktoś z KPN, PPS lub WiP.
Niezwykle uprzejmy w bezpośrednim kontakcie, zawsze ciekawy rozmówca o niepowtarzalnej erudycji potrafił nie tylko mówić, ale i słuchać innych. Zaprzysięgły zwolennik wolnego rynku, uosabiał zarazem ludzką twarz kapitalizmu, którego uczył innych, gdy niewielu miało o tym jakiekolwiek pojęcie. Postaciował też najlepszą tradycję polskiej inteligencji, pojmującej swoją rolę w kategoriach misji i obowiązku, a nie tylko rynkowych profitów.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Zobacz także:
Zobacz także:
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie