Reklama

Z. Janas: Mieliśmy świadomość, że wszystko jest do zmiany

03/06/2023 16:47

Ze Zbigniewem Janasem, wybranym 4 czerwca 1989 r. posłem z Ochoty i Ursusa z poparciem 82 proc wyborców, rozmawia Łukasz Perzyna

- Zacznę od efektu. Właśnie w Pana okręgu poselskim okazał się on imponujący, w czerwcowych wyborach uzyskał Pan ogromne poparcie?

- Rzeczywiście mogłem tylko za nie podziękować wyborcom, lepszy wynik spośród warszawskich kandydatów uzyskał tylko Ryszard Bugaj, zdobywając 83 proc głosów na Pradze Południe.

- Kiedy zdał Pan sobie sprawę, jak wielki przełom się dokonuje?

- Wyszliśmy z więzienia parę miesięcy wcześniej. Jeszcze w sierpniu 1988 r. siedziałem za kratami, podobnie jak ludzie z Huty Warszawa, Seweryn Jaworski i jego współpracownicy. Niedługo po tym, jak nas zwolniono, zaczęły się rozmowy w Magdalence. Zaś my w Ursusie ogłosiliśmy się jawną już komisją zakładową Solidarności. To oczywiste, że jako jej przewodniczący w stanie wojennym, wtedy miałem obowiązek tam wrócić, chociaż po drodze zajmowałem się biznesem a także współpracą z przyjaciółmi z Czech i Słowacji w ramach Solidarności Polsko-Czechosłowackiej. Widać było zmianę podejścia do nas w nieformalnych rozmowach z przedstawicielami władzy. Wraz ze Zbigniewem Bujakiem zostaliśmy zaproszeni do Szwecji przez przedstawicieli tamtejszych związków zawodowych. Pobyt organizował nam Kuba Święcicki, brat Marcina, który zasiadał wtedy w komitecie centralnym PZPR. I wtedy spotkał się z nami na obiedzie u brata. Rozmawialiśmy o tym, co okaże się możliwe, a z wzajemnym kontaktem i zrozumieniem nie mieliśmy kłopotu. Z kolei w kraju, w trakcie spotkania w ambasadzie Stanów Zjednoczonych poznałem wówczas Aleksandra Kwaśniewskiego, który również został przez Amerykanów zaproszony.

- Jaki był efekt takich spotkań?

- Oni poznawali nas, a my ich. Wcześniej mieli nas za wrogów. Okazało się, że da się rozmawiać.

- Ale zmiana nie nastąpiła z dnia na dzień?

- To nie było: "pyk" i już. Pozwalano nam już jednak wyjeżdżać za granicę. Dostałem amerykańskie stypendium i wraz z Grzegorzem Kostrzewą-Zorbasem pojechaliśmy na pięć tygodni do USA. Poznałem tam Condolezzę Rice, Dana Frieda, Zbigniewa Brzezińskiego. Jan Nowak-Jeziorański był naszym przewodnikiem. Odwiedziliśmy w domu Czesława Miłosza. Pasjonujące okazały się wszystkie te rozmowy. Kiedy byłem w USA, w Polsce trwał Okrągły Stół. Podpisano porozumienia. Po okresie prowadzenia firmy wraz z przyjaciółmi - całkiem wróciłem do Ursusa odbudować Solidarność już w warunkach nie tylko jawnego ale i legalnego działania po raz pierwszy od 1981 r. Uważałem to za swój obowiązek. Nie po to tyle lat działaliśmy, by wszystko zostawić.

- Jednak Pana kandydowanie nie było równie oczywiste. Bujak się na to nie zdecydował?

- Zadzwonił do mnie Jan Lityński: - "Musisz startować na posła". "Ja poseł? Chyba żartujesz" - odpowiedziałem. I wtedy Janek się rozzłościł: - "A kto będzie tę robotę robił?". Słysząc w słuchawce jego emocje, pomyślałem wtedy, że ma rację. Wiedziałem, że kampanię przyjdzie prowadzić w dużym okręgu, obejmującym nie tylko Ursus i Ochotę, ale także Piastów, Nadarzyn i wiele mniejszych miejscowości. Wyzwanie oczywiste. Gdy jest kampania, trzeba do roboty się brać.

- Co fascynowało najbardziej w tej odmiennej sytuacji?

- Po latach knucia w małych grupach, z konieczności, żeby uniknąć zbędnych represji - największe wrażenie robił na nas fakt, że na spotkania przychodzą setki ludzi. Coś odświeżającego w tym było...

- I odpowiadało to Panu?

- Lubię ludzi. Wiec to dla mnie sytuacja, w której się odnajduję. Przez lata nie mieliśmy takich możliwości. A teraz znakomici aktorzy, którzy nas wspierali, deklamowali na naszych spotkaniach wiersze, żeby stworzyć nastrój. Coś pięknego się rodziło.

- Co konkretnie budowało to wrażenie?

- Przychylność wyborców dla nas. Gdy zdarzały się incydenty, to się nimi zanadto nie przejmowaliśmy, wiedząc, że służby wciąż pracują. Nie udało się im niczym przykryć naszej kampanii. Spotkania z ludźmi były moim żywiołem. Zdawali sobie o tym sprawę ci nasi kandydaci, których wiedza była największa, jak ubiegający się o miejsca w Senacie prof. Witold Trzeciakowski i historyk Anna Radziwiłł. Mieli poczucie, że na wiece ludzie wykształceni mniej się może nadają, więc prosili mnie, żebym z nimi pojechał.

- I tak związkowiec wspierał naukowców, nie odwrotnie?

- Udawało się nam znakomicie. Efekty rezonowały poza nasz własny obóz polityczny. W którymś momencie u mnie w Ursusie pojawił się młody człowiek. Student. Przedstawił się.

- Jak się nazywał?

- "Nazywam się Wiesław Kaczmarek" - powiedział, i w ten sposób poznałem przyszłego ministra. Ale na wymianie poglądów się nie skończyło. Przyszedł nas o pomoc poprosić. W rywalizacji o mandat zarezerwowany z góry dla PZPR Kaczmarek miał za konkurenta redaktora naczelnego "Expressu Wieczornego" Ryszarda Łukasiewicza, który uchodził nie bez racji za przedstawiciela "betonu partyjnego". Pomogliśmy Kaczmarkowi skutecznie, chociaż w miarę dyskretnie, został wtedy posłem. Później ministrem, a teraz działa w biznesie.

- Wpływaliście wtedy na bieg historii, ale w inny sposób, niż w latach 1980-81 czy w stanie wojennym?

- Mieliśmy świadomość, że wszystko jest do zmiany w kraju. Kampania to ciężka harówa. Głosy zdobywa się wytężoną pracą. Warto było. Nie mówiłem z góry o wyniku, takiego, jaki udało się osiągnąć, nawet bym się nie spodziewał. "To se ne vrati" - powiadają w takich wypadkach moi przyjaciele z dawnej Solidarności Polsko-Czechosłowackiej.

Fot: Wikimedia Commons, Fragment wystawy Na drodze do wolności poświęcony kampanii wyborczej KO „S” w 1989 przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie (2014)

Wywiad ukazał się w 77 nr (06.2023) gazety Samorządność. 

Aplikacja wio.waw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo wio.waw.pl




Reklama
Wróć do