
Ze Zbigniewem Janasem, wybranym 4 czerwca 1989 r. posłem z Ochoty i Ursusa z poparciem 82 proc wyborców, rozmawia Łukasz Perzyna
- Zacznę od efektu. Właśnie w Pana okręgu poselskim okazał się on imponujący, w czerwcowych wyborach uzyskał Pan ogromne poparcie?
- Rzeczywiście mogłem tylko za nie podziękować wyborcom, lepszy wynik spośród warszawskich kandydatów uzyskał tylko Ryszard Bugaj, zdobywając 83 proc głosów na Pradze Południe.
- Kiedy zdał Pan sobie sprawę, jak wielki przełom się dokonuje?
- Wyszliśmy z więzienia parę miesięcy wcześniej. Jeszcze w sierpniu 1988 r. siedziałem za kratami, podobnie jak ludzie z Huty Warszawa, Seweryn Jaworski i jego współpracownicy. Niedługo po tym, jak nas zwolniono, zaczęły się rozmowy w Magdalence. Zaś my w Ursusie ogłosiliśmy się jawną już komisją zakładową Solidarności. To oczywiste, że jako jej przewodniczący w stanie wojennym, wtedy miałem obowiązek tam wrócić, chociaż po drodze zajmowałem się biznesem a także współpracą z przyjaciółmi z Czech i Słowacji w ramach Solidarności Polsko-Czechosłowackiej. Widać było zmianę podejścia do nas w nieformalnych rozmowach z przedstawicielami władzy. Wraz ze Zbigniewem Bujakiem zostaliśmy zaproszeni do Szwecji przez przedstawicieli tamtejszych związków zawodowych. Pobyt organizował nam Kuba Święcicki, brat Marcina, który zasiadał wtedy w komitecie centralnym PZPR. I wtedy spotkał się z nami na obiedzie u brata. Rozmawialiśmy o tym, co okaże się możliwe, a z wzajemnym kontaktem i zrozumieniem nie mieliśmy kłopotu. Z kolei w kraju, w trakcie spotkania w ambasadzie Stanów Zjednoczonych poznałem wówczas Aleksandra Kwaśniewskiego, który również został przez Amerykanów zaproszony.
- Jaki był efekt takich spotkań?
- Oni poznawali nas, a my ich. Wcześniej mieli nas za wrogów. Okazało się, że da się rozmawiać.
- Ale zmiana nie nastąpiła z dnia na dzień?
- To nie było: "pyk" i już. Pozwalano nam już jednak wyjeżdżać za granicę. Dostałem amerykańskie stypendium i wraz z Grzegorzem Kostrzewą-Zorbasem pojechaliśmy na pięć tygodni do USA. Poznałem tam Condolezzę Rice, Dana Frieda, Zbigniewa Brzezińskiego. Jan Nowak-Jeziorański był naszym przewodnikiem. Odwiedziliśmy w domu Czesława Miłosza. Pasjonujące okazały się wszystkie te rozmowy. Kiedy byłem w USA, w Polsce trwał Okrągły Stół. Podpisano porozumienia. Po okresie prowadzenia firmy wraz z przyjaciółmi - całkiem wróciłem do Ursusa odbudować Solidarność już w warunkach nie tylko jawnego ale i legalnego działania po raz pierwszy od 1981 r. Uważałem to za swój obowiązek. Nie po to tyle lat działaliśmy, by wszystko zostawić.
- Jednak Pana kandydowanie nie było równie oczywiste. Bujak się na to nie zdecydował?
- Zadzwonił do mnie Jan Lityński: - "Musisz startować na posła". "Ja poseł? Chyba żartujesz" - odpowiedziałem. I wtedy Janek się rozzłościł: - "A kto będzie tę robotę robił?". Słysząc w słuchawce jego emocje, pomyślałem wtedy, że ma rację. Wiedziałem, że kampanię przyjdzie prowadzić w dużym okręgu, obejmującym nie tylko Ursus i Ochotę, ale także Piastów, Nadarzyn i wiele mniejszych miejscowości. Wyzwanie oczywiste. Gdy jest kampania, trzeba do roboty się brać.
- Co fascynowało najbardziej w tej odmiennej sytuacji?
- Po latach knucia w małych grupach, z konieczności, żeby uniknąć zbędnych represji - największe wrażenie robił na nas fakt, że na spotkania przychodzą setki ludzi. Coś odświeżającego w tym było...
- I odpowiadało to Panu?
- Lubię ludzi. Wiec to dla mnie sytuacja, w której się odnajduję. Przez lata nie mieliśmy takich możliwości. A teraz znakomici aktorzy, którzy nas wspierali, deklamowali na naszych spotkaniach wiersze, żeby stworzyć nastrój. Coś pięknego się rodziło.
- Co konkretnie budowało to wrażenie?
- Przychylność wyborców dla nas. Gdy zdarzały się incydenty, to się nimi zanadto nie przejmowaliśmy, wiedząc, że służby wciąż pracują. Nie udało się im niczym przykryć naszej kampanii. Spotkania z ludźmi były moim żywiołem. Zdawali sobie o tym sprawę ci nasi kandydaci, których wiedza była największa, jak ubiegający się o miejsca w Senacie prof. Witold Trzeciakowski i historyk Anna Radziwiłł. Mieli poczucie, że na wiece ludzie wykształceni mniej się może nadają, więc prosili mnie, żebym z nimi pojechał.
- I tak związkowiec wspierał naukowców, nie odwrotnie?
- Udawało się nam znakomicie. Efekty rezonowały poza nasz własny obóz polityczny. W którymś momencie u mnie w Ursusie pojawił się młody człowiek. Student. Przedstawił się.
- Jak się nazywał?
- "Nazywam się Wiesław Kaczmarek" - powiedział, i w ten sposób poznałem przyszłego ministra. Ale na wymianie poglądów się nie skończyło. Przyszedł nas o pomoc poprosić. W rywalizacji o mandat zarezerwowany z góry dla PZPR Kaczmarek miał za konkurenta redaktora naczelnego "Expressu Wieczornego" Ryszarda Łukasiewicza, który uchodził nie bez racji za przedstawiciela "betonu partyjnego". Pomogliśmy Kaczmarkowi skutecznie, chociaż w miarę dyskretnie, został wtedy posłem. Później ministrem, a teraz działa w biznesie.
- Wpływaliście wtedy na bieg historii, ale w inny sposób, niż w latach 1980-81 czy w stanie wojennym?
- Mieliśmy świadomość, że wszystko jest do zmiany w kraju. Kampania to ciężka harówa. Głosy zdobywa się wytężoną pracą. Warto było. Nie mówiłem z góry o wyniku, takiego, jaki udało się osiągnąć, nawet bym się nie spodziewał. "To se ne vrati" - powiadają w takich wypadkach moi przyjaciele z dawnej Solidarności Polsko-Czechosłowackiej.
Fot: Wikimedia Commons, Fragment wystawy Na drodze do wolności poświęcony kampanii wyborczej KO „S” w 1989 przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie (2014)
Wywiad ukazał się w 77 nr (06.2023) gazety Samorządność.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie