
Każde spotkanie ze świętym Janem Pawłem II wywierało na mnie kolosalne wrażenie. Ponieważ urodziłem się w Krakowie, to w ciągu kilkudziesięciu lat było ich wiele i miały różny charakter. Dzisiaj pochylam się nad trzema, które w sposób szczególny zapadły w pamięć ze względu na zupełnie nadzwyczajne okoliczności.
Pamiętam był rok 1990, dokładnie uroczystość Matki Boskiej Częstochowskiej - 26. sierpnia. Jako młodziutki dziennikarz telewizyjny miałem szczęście znaleźć się z ekipą telewizyjną TVP w Castel Gandolfo w trakcie wizyty ówczesnego przewodniczącego Solidarności Lecha Wałęsy u Ojca Świętego. Wizyta miała wymiar ogromny, bowiem de facto była najważniejszym etapem rozpoczynającej się kampanii wyborczej Lecha Wałęsy, która zakończyła się objęciem przez niego urzędu Prezydenta RP. Pamiętam poranną Mszę świętą w prywatnej papieskiej kaplicy, gdzie Polak przeżywa pierwszy wstrząs, gdy uświadamia sobie, że przedstawione w niej freski prezentują dwa niezwykle ważne momenty polskiej historii – obronę Częstochowy przez Ojca Kordeckiego w czasie Potopu Szwedzkiego i śmierć ks. Ignacego Skorupki w trakcie bitwy pod Ossowem, którą określamy „Cudem nad Wisłą”. Dreszcz emocji wzrósł jeszcze bardziej, gdy uświadomiono nam, że freski z polskiej historii umieścić kazał w tym miejscu jeden z poprzednich papieży, doceniając znaczenie tych dwóch wydarzeń dla historii powszechnej całego Kościoła. Rozmodlenie Ojca świętego w trakcie Mszy św., którą odprawiał tyłem do wiernych, zgodnie ze starą przedsoborową tradycją było nadzwyczajne i udzieliło się wszystkim, zaledwie kilkunastu osobom uczestniczącym w tym wydarzeniu. Potem Ojciec święty zaprosił Lecha Wałęsę na indywidualne spotkanie, po którym było przewidziane spotkanie z wszystkimi, którzy zostali dopuszczeni do udziału w tym historycznym wydarzeniu. Nigdy nie zapomnę ciszy w jakiej oczekiwaliśmy na przybycie Ojca Świętego, któremu Lech Wałęsa po kolei przedstawiał każdego z nas. Gdy padło moje imię i nazwisko, wspomniałem że jestem z Krakowa, co obudziło radość świętego Papieża, powiększoną jeszcze bardziej, gdy powiedziałem że jestem z Duszpasterstwa Akademickiego u św. Anny, w którym byłem prezesem reaktywowanego przez nas po wojnie Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej. Rozmowa była przejmująca i widać było jak bardzo Ojca Świętego raduje, że po latach komunistycznego zniewolenia odradza się możliwość publicznego działania katolików świeckich na uczelniach państwowych w Polsce.
Oprócz radości z tego spotkania zapamiętałem swój smutek. To było moje pierwsze od Jego wyjazdu z Polski w 1978 tak bliskie, bezpośrednie spotkanie z Karolem Wojtyłą. Od 1978 do 1990 choć wielokrotnie uczestniczyłem w różnych wydarzeniach związanych z pielgrzymkami Ojca św. do Polski, to nigdy nie byłem, aż tak blisko Papieża, by móc go dotknąć, czy porozmawiać z Nim. A w bezpośrednim, bliskim kontakcie widać było niestety upływ czasu i efekt codziennych trudów oraz piętno cierpień związanych z zamachem w 1981. Upływający czas smucił, czuło się, że przemijamy. Ojciec święty pomimo, że był jeszcze w pełni sił, to nie był już tym młodym biskupem z dalekiego kraju, który w 1978 roku objął tron Piotrowy.
Mijały lata, kolejne pielgrzymki do Polski, kolejne moje wyprawy do Włoch lub innych krajów, w których akurat miał przebywać nasz Papież. Wszystkie te spotkania były niezapomniane i jedyne w swoim rodzaju. Nieważne, czy w Polsce, w Denver w USA, czy we Włoszech. Ale przyszedł rok 2000 i wydarzyło się coś, co znaczenie już miało nie tylko dla mnie, ale i dla całej mojej rodziny. W listopadzie, jak co roku krakowscy Bracia Kurkowi, jechali z życzeniami do Ojca św. z okazji święta Karola Boromeusza. Nie zastanawiałem się ani chwili. Postanowiłem zawieźć Ojcu Świętemu do Rzymu mojego małego, dwutygodniowego, pierworodnego syna Warcisława, aby Ojciec Święty pobłogosławił dzieciątku. Tkliwość z jaką święty Jan Paweł II dotyka niemowlę i błogosławi mu widać na każdym zdjęciu. Błogosławieństwo papieskie okazało się skuteczne już od razu, bowiem maluch w trakcie kilkudniowej pielgrzymki w Rzymie zaczął pokasływać i przeraziliśmy się z małżonką, że bardzo nieodpowiedzialnym pomysłem było zabranie takiego malucha w podróż tuż po urodzeniu i narażanie go na chorobę w obcym kraju. Jednak, jak wierzymy do dzisiaj, bezpośredni kontakt z Papieżem sprawił, że dziecko nie tylko ostatecznie się wtedy w Rzymie nie rozchorowało i szczęśliwie wróciło do Polski, ale jeszcze wyrósł z niego dzielny, obecnie dwudziestoletni kawaler, który dzisiaj ma 198 cm wzrostu i przeszło 100 kg żywej wagi i sam chodzi w ojcowskich kontuszach, jako brat kurkowy instalowany przez Prymasa Seniora abpa Józefa Kowalczyka w trakcie Jubileuszu 600lecia erygowania Parafii w Kuczynie. No i też trzeba powiedzieć, że w swoim pokoleniu jest chyba jednym z niewielu rówieśników, których na prywatnej audiencji błogosławił Święty Papież. Choć tego nie pamięta, miał szczęście bezpośredniego, osobistego kontaktu z Papieżem i będzie, jak Pan Bóg pozwoli, jeszcze przez kilkadziesiąt lat mógł dzielić się z innymi tą radością.
Ostatnia refleksja dotyczy pogrzebu Ojca Świętego. W gronie współpracowników postanowiliśmy pojechać na pogrzeb, choć w mediach straszono trudnościami i przeszkodami, jakie miały towarzyszyć temu wydarzeniu. Przyjechaliśmy z Małżonką i dwoma współpracownikami do Rzymu samochodem. Wieczorem w przeddzień pogrzebu mieliśmy odwiedzić Dom Biskupów Polskich, gdzie była nadzieja, że może uda się otrzymać jakieś wejściówki. Okazało się jednak, że kart wstępu i zaproszeń nie ma nawet dla biskupów. Ostatnią szansą miała być wczesnoporanna Msza święta, w której mieli brać udział wszyscy obecni na Monte Mario biskupi polscy, w oczekiwaniu na decyzje dotyczące ewentualnego transportu i dotarcia na plac świętego Piotra. Rankiem zameldowaliśmy się w kaplicy. A tu okazało się, że w nocy zapadła decyzja, iż transportu zbiorowego nie ma, wejściówek nie ma, a szansą dotarcia jest tylko piesze przejście przez całe centrum Rzymu z Monte Mario. W związku z powyższym poranną Mszę świętą odwołano i hierarchowie poszli pieszo do Watykanu. Poinformował nas o tym Biskup Stanisław Stefanek, który dzień wcześniej zaprosił nas na tę poranną Mszę świętą i teraz wiedząc, że przyjdziemy postanowił na nas poczekać i odprawić dla nas czworga Eucharystie, bowiem nie sądził, że uda się nam dojść do placu św. Piotra. Po krótkiej cichej Mszy św. Biskup ruszył pieszo w kierunku Watykanu. A my we czwórkę zaczęliśmy analizować sytuacje. Pomysł zostawienia samochodu na Monte Mario nie wchodził w grę, bowiem po wielu godzinach celebry, trzeba by po niego wrócić, a to było ponad siły. Zapadła decyzja: wsiadamy i jedziemy jak najbliżej się da, aby tam zostawić samochód w miejscu, do którego będzie nam łatwiej wrócić. Ruszyliśmy, już w okolicach Colosseum zauważyliśmy barierki i umundurowanego włoskiego funkcjonariusza. Zasmucony powiedziałem, aby zwolnić, sadząc, że już tu skończy się nasza podróż autem. Jakież było moje zdumienie, gdy Włoch zasalutował, po czym grzecznie odsunął barierkę i zaczął machać ręką, aby jechać dalej. Po chwili jechaliśmy głównymi arteriami Corso Vittorio Emanuel mijając nieprzeliczone tłumy pielgrzymów zmierzających w stronę San Pietro. Gdy przejechaliśmy Tybr zobaczyłem szpalery karabinierów zagradzających wjazd do tunelu. Zatrzymaliśmy się na środku skrzyżowania nie bardzo wiedząc, co dalej, bo szansy aby tam zostawić samochód nie było żadnej. W tym momencie podbiegł do nas jakiś włoski oficer, któremu łamaną włoszczyzną opartą o znajomość łaciny, zacząłem tłumaczyć, że jesteśmy z Krakowa – miasta papieskiego i chcemy dotrzeć w okolice Watykanu. W tym momencie do oficera dopadło dwóch kolejnych wyższych rangą oficerów, którzy jak to Włosi zaczęli z nim rozmawiać podniesionymi głosami i machać rękoma. Z tego, co zdołałem zrozumieć z ich rozmowy, wynikało, że żądają abyśmy natychmiast stąd odjechali, bo właśnie mknie kolumna Prezydenta USA i nie możemy tu stać. Pierwszy Włoch kazał się rozstąpić karabinierom i w ten sposób podjechaliśmy pod samo Święte Oficjum koło Watykanu. Tam postanowiliśmy zostawić samochód w pierwszym lepszym miejscu, zwłaszcza, że aut stało multum. Gdy tylko wysiedliśmy i zaczęliśmy się rozglądać po okolicy zastanawiając się co dalej, dostrzegłem ojca Konrada Hejmo, znanego Dominikanina, który, gdy mnie rozpoznał, nawet o nic nie pytał tylko rzekł: proszę dołączyć do grupy, którą prowadzę. Było to kilkunastu Polaków z różnych stron kraju. Szpalery karabinierów, które przegradzały dojście do kolumnady Berniniego, rozstępowały się niczym przed czarodziejską różdżką przed białym habitem Dominikanina i słychać było tylko pełen respektu szept: "padre Conrado". W ten sposób znaleźliśmy się w bezpośredniej bliskości miejsca uroczystości pogrzebowych, będąc przekonanymi, że pomógł nam dotrzeć w to miejsce, w tak niezwykłych okolicznościach, święty Jan Paweł II, który o rodaków zatroszczył się nawet po swej śmierci, gdy z wiarą i nadzieją przybyli na Jego pogrzeb do Rzymu. Pod wrażeniem uroczystości pogrzebowych i tak niezwykłego na nie dotarcia nie mieliśmy żadnych wątpliwości słysząc głos wiernych: santo subito.
Tymi wspomnieniami dzielę się z czytelnikami portalu Warszawa i okolice, wspominając moje spotkania z świętym Janem Pawłem Wielkim z okazji setnej rocznicy Jego urodzin.
Gniewomir Rokosz- Kuczyński - dyrektor generalny Instytutu Tradycji Rzeczypospolitej i Samorządu Terytorialnego, Kawaler Grobu Bożego i Wielki Kanclerz Bractwa Kurkowego Rzeczypospolitej
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie