
Perspektywa jednej wspólnej listy opozycji w wyborach do Sejmu oddala się, jeśli nie po prostu zanika. Pomimo zmasowanej kampanii propagandowej jej zwolenników, lub właśnie z tego powodu. Pojawia się wrażenie, że promotorzy jednej listy sami w nią nie wierzą i traktują ją jako narzędzie, by atakować innych, że tamci nie chcą jedności.
Oficjalnie za takim sposobem odsunięcia PiS od władzy opowiada się Donald Tusk i całe kierownictwo Platformy Obywatelskiej / Koalicji Obywatelskiej oraz środowisko "Gazety Wyborczej". Jednak kiedy ta ostatnia zamieściła czołówkę podpartą sondażami zachęcającymi do jedności, bardziej jej zaszkodziła niż pomogła. Okazało się bowiem, że ośrodek Kantar w ogóle nie zbadał najbardziej prawdopodobnego wariantu, w którym razem idą PSL i Polska 2050 Szymona Hołowni a osobno Koalicja Obywatelska i Lewica. Dwa dni później skutecznie uczynił to IBRIS i jego badanie pokazało, że jeśli wspomniane cztery formacje (i trzy listy) dojdą po wyborach do porozumienia, odsuną PiS od władzy i sformują rząd. Wystarczy do tego 241 posłów na 460 a taki wynik IBRIS uzyskał. To niewiele mniej, niż wyliczone przez Kantar 245 mandatów dla wspólnej listy. I wbrew czołówce "Wyborczej" wcale nie jest ona koniecznym warunkiem przejęcia władzy z rąk Prawa i Sprawiedliwości.
Na najsilniejszej partii opozycji, PO-KO mści się jej własna arogancja. Środowiska Koalicji Obywatelskiej z góry przypisują oponentom jednej wspólnej listy odpowiedzialność za pozostanie PiS u władzy. Tymczasem to PO-KO nie potrafi nawet określić własnego przywództwa, bo wciąż rywalizują o nie przewodniczący Platformy Donald Tusk oraz jego zastępca w partii, prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, dwa i pół roku temu pokonany przez Andrzeja Dudę w walce o prezydenturę kraju. Lider Polski 2050 Szymon Hołownia, zamiast bronić się przed zarzutami, że sprzeciwiając się wspólnej liście w praktyce pomaga PiS - podzielił się z opinią publiczną wiadomością, że niedoszły koalicjant z KO rozważa kandydaturę Trzaskowskiego na premiera. Oznacza to, że nie zostanie nim Tusk. Wprawił tym KO w konfuzję.
Charakterystyczne, że pomimo odsądzania od czci i wiary oponentów wspólnej listy, aż do granic retoryki, kojarzącej się bardziej z hejtem internetowym niż dyskursem politycznym, jej pozorni entuzjaści wcale nie kwapią się z zaproszeniem do współpracy środowisk pozapartyjnych: niezależnych samorządowców, zwolenników politycznej reprezentacji klasy średniej zabiegających o reaktywację Powszechnego Samorządu Gospodarczego ani aktywizujących się obrońców polskiego rolnictwa. Podważa to szczerość ich intencji, że najważniejsze okazuje się odsunięcie PiS od władzy. I rodzi podejrzenia, że pozorni entuzjaści jedności w istocie zmierzają do utrwalenia duopolu: nawet jeśli przegrają, nie dopuszczą do Sejmu nikogo nowego, co najwyżej PiS pozostanie przez to u władzy.
Wloką się i ślimaczą nawet rozmowy o wspólnej reprezentacji środowisk opozycyjnych w Senacie. Chociaż w tym wypadku sprawa wydaje się prostsza. Wystarczy powtórzyć porozumienie z 2019 r, kiedy to opozycyjne partie uzgodniły kandydatów, żeby nie rozbijali głosów sobie nawzajem. Dzięki temu w Senacie uformowała się demokratyczna większość, która wyłoniła marszałka Tomasza Grodzkiego. A "izba refleksji" stała się miejscem wielu ciekawych inicjatyw i debat.
Tymczasem teraz nie pojawiły się wciąż żadne uzgodnione nazwiska wspólnych kandydatów do Senatu, poza Romanem Giertychem, który zgłosił się sam, co kompromituje całą inicjatywę, skoro sprzeciwu nie było, a chodzi przecież nie tylko o adwokata rodziny Tusków, ale dawnego zastępcę Jarosława Kaczyńskiego w rządzie i ministra edukacji, próbującego eliminować arcydzieła Witolda Gombrowicza z lektur szkolnych.
Gdy pytam senatorów, na co czekają, otrzymuję odpowiedź, że na ustalenia dotyczące Sejmu. Tych jednak może w ogóle zabraknąć. Włodzimierz Czarzasty przystałby na jedną listę z KO. Jednak Koalicja Obywatelska nie chce, by PiS zarzucał jej, że porozumiewa się z komunistami, więc Lewica nie stanie się na pewno jedynym koalicjantem partii Tuska. Zaś PSL i Polska 2050 praktycznie są już "po słowie" co do wzajemnego dogadania się i Koalicji Obywatelskiej ani "Gazety Wyborczej" do niczego nie potrzebują.
Jedna wspólna lista opozycji na Węgrzech, do której przystąpił nawet radykalny Jobbik, tamtejszy odpowiednik Konfederacji - wcale nie zapobiegła wygraniu kolejnych wyborów przez Viktora Orbana. Rządzi on dłużej, niż w Polsce PiS.
Z kolei w Słowenii Robert Golob najpierw odrzucił oferty jednej listy ze strony dotychczasowej opozycji, a potem pokonał w wyborach zarówno ją, jak podobną do PiS partię rządzącą Janeza Janszy i objął władzę w koalicji z mniejszymi ugrupowaniami.
Lekceważenie środowisk niezależnych i pozapartyjnych okazuje się jednym z przejawów arogancji promotorów wspólnej listy. Koncepcji, jak się wydaje, chybionej, bo zamazywanie różnic na siłę wyborcy - nie tylko Polskiego Stronnictwa Ludowego i Szymona Hołowni - ocenią negatywnie, raczej cofając poparcie swoim, niż dodając je do cudzego. Z jednej listy został więc mit, ale i resentyment. Narasta zjawisko wzajemnego obwiniania się. I gorsząca czasem agresja słowna.
Nie po raz pierwszy przy tym w najnowszej historii Polski nieodłączna przecież od demokracji wielobarwność wygrywa z zadekretowaną jednością na siłę, którą wzmocnić miał jeszcze - jak na ironię napastliwy - intensywny przekaz propagandowy. Efekt okazał się przeciwny do zamierzonego. Chyba, że wcale nie o wspólną listę chodziło, tylko o pognębienie konkurentów pod pretekstem, że sprzeciwiają się jedności. Ale nawet to się nie powiodło. Wspólna lista, czy kto w nią uwierzył czy nie, okazać się może największym od lat fiaskiem w polskiej polityce.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie