
Czekamy na pieniądze na uchodźców. Jeśli nie Ameryka, to kto. Jeśli nie teraz, to kiedy
Spotkanie prezydenta Stanów Zjednoczonych Joego Bidena już w pierwszym dniu wizyty w Polsce z przedstawicielami organizacji humanitarnych pomagających u nas uchodźcom z Ukrainy pokazuje, że pretendujący do przywództwa wolnego świata polityk trafnie postrzega główny wymiar konfliktu. Zaś jego rozmowa z żołnierzami amerykańskimi zapowiada ich trwałą i liczniejszą obecność w Polsce.
Ludzki aspekt pozostaje najbardziej dramatyczny i wymagający natychmiastowych działań, by to zrozumieć, wystarczy rzut oka na mapę, obrazującą rozmieszczenie uchodźców wojennych z Ukrainy. Przyjęliśmy ich już 2,2 mln, podczas gdy Rumunia ok. 400 tys, Mołdawia - 300 tys, Czechy i Węgry od 200 do 300 tys. To największa wędrówka ludów w Europie od 75 lat, kiedy to zakończyły się dramatyczne przesiedlenia po II wojnie światowej. Nawet radziecka inwazja na Węgry (1956 r.) ani wojna w b. Jugosławii (lata 90) nie wywołały podobnie masowego exodusu.
Z uznaniem powitać można słowa Joego Bidena, że chętnie pojechałby na samą granicę, ale mu nie pozwolono. Prezydent najsilniejszego kraju NATO powinien zabiegać o to, żeby być tam, gdzie dzieją się kwestie ważące na życiu następnych pokoleń. Jednak błyskotliwe nawet wypowiedzi nie wystarczą. Podobnie jak potwierdzenie, że Władimir Putin okazał się zbrodniarzem wojennym. Podobną deklarację można było złożyć w każdym kraju Europy. Ale to w Polsce skupiają się dziś uchodźcy. Nie czekają na słowa o Putinie, bo lepiej od Bidena wiedzą, kim jest rosyjski prezydent. Za to zarówno uciekinierzy z ogarniętej kataklizmem wojennym Ukrainy jak Polacy goszczący ich w swoich domach mają prawo dowiedzieć się, w jaki sposób najpotężniejszy kraj wolnego świata zamierza im pomóc i zarazem zapobiec groźbie katastrofy humanitarnej. Jej barierę bowiem znawcy określają na 3-4 mln uchodźców w Polsce. Nieuchronnie, chociaż stopniowo zbliżamy się do tej granicy.
Stany Zjednoczone deklarują gotowość przyjęcia 100 tys ukraińskich uchodźców. Na razie słyszymy też o miliardzie dolarów na pomoc dla nich, bez ostatecznego sprecyzowania, jaka część tej kwoty trafi do Polski. Wcześniej amerykański sekretarz stanu Anthony Blinken mówił o 2,7 mld dol pomocy dla wygnańców z Ukrainy. Nie ulega wątpliwości, że zapobieżenie dramatowi humanitarnemu i relokacja pozostają dla nas kwestiami pilniejszymi niż dyslokacja wojsk amerykańskich i pojawienie się tu nowego sprzętu.
Biden nie przestraszy Putina. Złowrogą rosyjską determinację zatrzymać może tylko przekonanie o nieopłacalności tej wojny dla samego Kremla. Za to właśnie w Polsce amerykański przywódca zyskuje niepowtarzalną szansę pokazania, czym już na pierwszy rzut oka wolny świat różni się od agresora. Dbałością o człowieka, wygnanego z własnego domu i gościnnie przyjętego w innym. Z całym szacunkiem - nie żołnierzom amerykańskim to zawdzięczamy ani wyspecjalizowanym zawodowym organizacjom pomocowym. Tylko współczuciu i solidarności, jakimi w tym kryzysie wykazały się miliony Polaków, wspiarając sąsiadów, których dotknęło nieszczęście. Znaleźli się w tym gronie samorządowcy, wspólnoty zawodowe i rodzinne, zwykli ludzie, na co dzień nie angażujący się w życie publiczne, ale teraz podejmujący się pomocy innym.
Polacy, pamiętający o ideałach solidarności, tej przez wielkie "s", która przyniosła im wolność przed ponad trzema dekadami, osiągniętą bez użycia przemocy i z odwołaniem do papieskiej nauki społecznej Jana Pawła II ale też tej przez małe "s" dzisiaj codziennie wobec uchodźców, których właśnie przemoc z ich ojczyzny wygnała, objawianej - sami wybrali dla swojego kraju rolę i specjalizację w toczącym się tuż za naszą wschodnią granicą konflikcie.
Nie jest to wcale rola przedmurza, jak być może roi się to prostodusznym politykom partii rządzącej. Bardziej rola pomostu, z jakiego dziś Ukraińcy korzystają, by ocalić życie i zdrowie własne i rodziny przed rakietami i bombami, ale który z czasem, na miarę aspiracji, w co wypada wierzyć, stanie się dla nich drogą do Zjednoczonej Europy. Nam wystarczyło, że negocjowaliśmy, żeby nas do niej przyjęto. Sąsiedzi muszą o prawo do akcesji walczyć. O przynależność do wolnego świata. Zgodnie z ideałami jeszcze szerszej Wspólnoty Atlantyckiej, której największą i założycielską siłę od lat niezmiennie stanowi Ameryka. Nakłada to na Stany Zjednoczone konkretne zobowiązania.
Naprawdę nie chodzi o liczbę rakiet, których rozmieszczenie w Polsce Biden zapowie. Ani żołnierzy, których tu przemieści. Zwykli Polacy nie studiują na co dzień map sztabowych, chyba, że zatrudnieni są w wojskowości. Widzą za to Ukraińców na naszych ulicach, placach i dworcach kolejowych, słyszą ich miękki i dźwięczny, w połowie zrozumiały dla nas ich język. Wielu z nas zaprosiło sąsiadów ze Wschodu do własnych domów.
Przywództwo zobowiązuje. Słowa piękne lub groźne padały już w nadmiarze, ani świat się nimi przesadnie nie przejął, ani Putin ich się nie przestraszył. Nie pomogły obrońcom Mariupola ani nie powstrzymały specnazu.
Czekamy na konkrety, dotyczące wsparcia dla działań humanitarnych, które Polacy z własnej woli podjęli bez wahania, z własnej potrzeby i inspiracji. Jeśli nie Ameryka, to kto... Jeśli nie teraz, to kiedy...
Złu nie zapobiegła twarda siła Ameryki, mierzona liczbą głowic nuklearnych, potencjałem bazy w niemieckim Ramstein, parametrami dronów ani osiągnięciami w dziedzinie cyberbezpieczeństwa. Gorąca wojna przed miesiącem i tak wybuchła, Kreml zaatakował Ukrainę. USA wraz z całym wolnym światem nie może rezygnować ze wspierania jej oporu. Czas jednak na zademonstrowanie również miękkiej siły Stanów Zjednoczonych. Podobnej, jaką przed ponad stu laty pokazał światu prezydent Woodrow Wilson. Wielkość tego przywódcy polegała na świadomości, że nie wystarczy wygrać wojnę światową, nazwaną później pierwszą, czego Ameryka skutecznie dokonała. Jednak Wilson jako wizjoner rozumiał również, że jeśli przyszły pokój ma stać się od tej wojny lepszy - musi mu towarzyszyć uwzględnienie aspiracji narodów do posiadania własnego państwa. Polska również na tym skorzystała.
Jeśli ten przykład wydaje się historycznie odległy, wskazać można inny, mieszczący się w pamięci jednego pokolenia. Przed 45 laty w przegrodzonym żelazną kurtyną świecie inny amerykański prezydent Jimmy Carter, demokrata tak jak obecny sternik Joe Biden, rzucił hasło obrony praw człowieka jako zasady polityki międzynarodowej. W warunkach, gdy po drugiej stronie miał Leonida Breżniewa, wydać się to mogło idealizmem. Jednak za sprawą determinacji współpracowników, wśród których znalazł się nasz rodak Zbigniew Brzeziński, powrót do zasad moralnych w dyplomacji stał się szansą dla ruchów demokratycznych w naszej części Europy - od KOR i KPN oraz czechosłowackiej Karty 77 po dziesięciomilionową Solidarność - i doprowadził do zakwestionowania jałtańskiego podziału Europy. Opartego na sile i wyrastającego z przemocy. Całkiem jak dziś potencjał Władimira Putina. To trochę symboliczne, że napotężniejszą demokrację świata dziś reprezentuje w Warszawie jako ambasador syn współautora tamtej wielkiej przemiany, Mark Brzeziński. Bidenowi zaś życzyć wypada, aby okazał się liderem na miarę swoich wielkich poprzedników. Wojna na Ukrainie i jej następstwa określą format tego przywództwa. Dywizje Putina nie szalałyby dziś pod Kijowem i Charkowem, gdyby wolny świat przed laty pochopnie nie uwierzył, że czas podziałów i złowrogiej skuteczności przemocy nieodwracalnie odszedł w przeszłość w chwili rozpadu imperium radzieckiego. Historia, która miała się skończyć, boleśnie dziś o sobie przypomina.
Fot: Jakub Szymczuk/KPRP
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie