
Premiera porozumienia senackiego ugrupowań opozycji demokratycznej wypadła marnie, co nie zmienia faktu, że jego utrzymanie pozostaje zdroworozsądkową koniecznością.
W każdym innym bowiem wypadku kandydaci różnych partii startując osobno, rozbiją głosy sobie nawzajem, co oznacza, że senatorami zamiast nich zostaną przedstawiciele PiS.
Jeden jeszcze argument za paktem senackim okazuje się niepodważalny: to już raz się udało. W wyborach 2019, chociaż do Sejmu samodzielną większość zdobył PiS, w głosowaniu do Senatu zwyciężyła opozycja po uprzednim uzgodnieniu wspólnych kandydatów, co więcej, nie zmarnowała też efektów wygranej. W "izbie refleksji" demokraci zawiązali koalicję, która powołała Tomasza Grodzkiego na marszałka. Przetrwała trzy i pół roku. Dzięki niej Senat zbiera lepsze oceny w badaniach opinii publicznej niż Sejm.
Skoro jest tak dobrze, że wystarczy powtórzyć to, co raz już się udało - dlaczego jest tak źle, można zapytać.
Premiera senackiego porozumienia na kolejne wybory wypadła blado. Bez liderów, parafowali je politycy uchodzący raczej za technokratów niż wizjonerów: sekretarz generalny Platformy Obywatelskiej Marcin Kierwiński, wicemarszałek Sejmu Piotr Zgorzelski z Polskiego Stronnictwa Ludowego, Dariusz Wieczorek z Lewicy, jedyny przedstawiciel Polski 2050 Szymona Hołowni w Senacie Jacek Bury oraz reprezentujący część środowisk samorządowych Zygmunt Frankiewicz.
Promotorzy paktu senackiego zapewnili, że jest on otwarty na kolejne nowe środowiska. Towarzyszyło jednak temu wyklinanie na zapas tych wszystkich, którzy do ogłoszonej inicjatywy nie przystąpią: jeśli wystartują osobno, staną się odpowiedzialni za przyszłe zwycięstwo PiS. Senator Frankiewicz zaczepił Bezpartyjnych i Samorządowców, oskarżając ich, że zgłaszając własnych kandydatów trzy i pół roku temu uniemożliwili koalicji demokratycznej zdobycie kilku mandatów więcej niż ostatecznie uzyskała. W praktyce rzecz wyglądała inaczej, niż to senator przedstawia: ponieważ wtedy założyciele porozumienia nie mieli propozycji dla wspomnianego środowiska, jego kandydaci skorzystali z gwarantowanego każdemu obywatelowi przez Konstytucję biernego prawa wyborczego. Jeśli promotorzy paktu na tym stracili, wyłącznie do siebie mogą mieć pretensje.
Inicjatywa, nowa, chociaż stanowiąca powtórkę zwycięskiego formatu sprzed ponad trzech lat, ma przed sobą dwie drogi. Od wyboru jednej z nich zależy przyszłe powodzenie paktu senackiego.
Wariant pierwszy to Platforma plus. Oznacza, że kierowniczą siłą pozostanie w pakcie PO, pod marką Koalicji Obywatelskiej (Platforma jak wiemy, tę ostatnią zawarła... sama ze sobą) a pozostałe ugrupowania traktowane będą jak przystawki. Jeśli znajdą się tam jacyś samorządowcy, to koncesjonowani przez senatora Frankiewicza czy wręcz wiceprzewodniczącego PO ale też malowanego lidera kanapowej formacji "TAK dla Polski" Rafała Trzaskowskiego, który naturalnie o mandat senacki ubiegać się nie zamierza. Tak wyłoniona formacja może zabiegać skutecznie o poparcie "Gazety Wyborczej" i TVN ale nie szerokiego elektoratu. Jeśli pójdzie tą drogą - przekonamy się, że cud z wyborów senackich 2019 r. zdarzył się tylko raz a marszałkiem Senatu jeszcze tej jesieni zostanie zapewne Marek Pęk z Prawa i Sprawiedliwości.
Optymistyczny i rokujący nadzieję na sukces wariant musi zakładać szerokie otwarcie na nowe środowiska: samorządowców niezależnych a nie z legitymacjami PO czy Nowej Lewicy w kieszeni, przedsiębiorców i autorytetów społecznych.
Gdzie szukać kandydatów, wolnych od przywary partyjności, za to takich, którym nieobca jest bezstronność, zdolnych do wykazania się autentyczną charyzmą a nie tylko medialnym szarmem? Niewątpliwie wśród organizatorów pomocy dla uchodźców z Ukrainy. Przy improwizowaniu noclegów i zapewnianiu transportu, załatwianiu dotacji i pracy dla naszych gości wyłoniła się samorzutnie grupa naturalnych liderów, których nie przerośnie z pewnością praca w "izbie refleksji". Podobnie przydadzą się tam doświadczenia samorządowców - dobrych gospodarzy lokalnych i regionalnych Małych Ojczyzn. Także liderzy pamiętnego, jeszcze sprzed pandemii strajku nauczycielskiego w obronie godności zawodowej poniewieranej za rządów PiS, wykazali się ofiarnością i odwagą, której nie może zabraknąć w przyszłym Senacie. Musi się w nim także znaleźć miejsce dla uczestników ruchu przedsiębiorców organizujących klasę średnią i zmierzających do odrodzenia Powszechnego Samorządu Gospodarczego, jaki istniał w Polsce przed wojną a po niej zniszczony został przez biurokrację komunistyczną.
O nazwiskach kandydatów do Senatu nie było jeszcze mowy. Jeśli jednak politycy butnie zapowiadający, że spodziewają się wywalczenia 65 mandatów na sto zamierzają swój cel zrealizować - nie mogą stawiać na aparatczyków partyjnych. Ani na takich, co na innych zwykli przerzucać skutki własnych błędów i zaniechań.
Wzorzec wskazać nietrudno. Nie tylko sprzed czterech lat. W wyborach 4 czerwca 1989 r. Solidarność uzyskała 99 mandatów do Senatu na sto możliwych. Jesienią powtórzenie tego wyniku przez demokratów nie wchodzi oczywiście w grę, jednak warto odwołać się do tego doświadczenia, gdy rzuca się wyzwanie zadufanej władzy. Kandydaci zyskiwali wtedy, chociaż nie mieli dostępu do wciąż reżimowej telewizji, jeśli pominąć krótkie audycje wyborcze o limitowanym czasie, na bezpośrednim kontakcie z wyborcami. Na ludzkim języku, w jakim się do społeczeństwa zwracali i poparciu społecznych autorytetów.
Ale są też i elementarne różnice. Wtedy do wyboru kandydatów Solidarności przyczyniało się wspólne zdjęcie z Lechem Wałęsą. Dzisiaj od wielu liderów obozu demokratycznego można raczej oczekiwać, że... nie będą przeszkadzali. Ich własne wskaźniki zaufania nie nastrajają bowiem do nadziei, że staną się lokomotywami sukcesu. Raczej odstraszą niż skaptują wahających się, kogo wybrać.
W czerwcu 1989 r. opozycja otrzymała od wyborców premię za jedność, chociaż nie zawsze znajdowała ona autentyczny wymiar: fałszywym jej tonem okazała się odmowa wpuszczenia na wspólne listy Komitetu Obywatelskiego Solidarność kandydatów Konfederacji Polski Niepodległej, która później, już w pierwszych w pełni wolnych, a nie opartych na kontrakcie okrągłostołowym wyborach w 1991 r. uzyskała aż 50 poselskich mandatów. Jednak w potocznym odbiorze załoga Solidarności w wyborach czerwcowych funkcjonowała jako "drużyna Lecha". To kandydaci władzy rozbijali głosy sobie nawzajem.
Teraz środowiska demokratyczne mogą liczyć na premię za zgodę, ale wymaga to zerwania z tradycyjną przywarą swarliwości, jaka cechuje polską politykę. Wyborca okaże się zapewne bardziej wymagający niż w 2019 r, kiedy to do Senatu zagłosował w znacznej mierze z przekory na nową, nie do końca jeszcze rozpoznaną alternatywę dla machiny partyjnej rządzącego PiS. Nie poznaliśmy wszystkich przesłanek ówczesnych decyzji Polaków, podejmowanych przy urnach. Niewątpliwie demokratyczna większość w Senacie swoje ukształtowanie zawdzięcza przekonaniu, że warto głosować na osobowości, a nie tylko na logotypy partyjne.
Nie chodzi o dogadywanie się, kuglowanie, proste wnioski z zasad arytmetyki wyborczej. Drogę do zwycięstwa otworzą wyłącznie rzeczywista zgoda i wspólnota. Także wycofanie się zawodowych polityków na pozycje raczej selekcjonerskie. I pozostawienie szans kandydowania ludziom w polityce krajowej nowym a także autorytetom społecznym. Tylko tacy kandydaci są w stanie pokonać przedstawicieli obecnej, zmurszałej i pozbawionej polotu władzy. W tym sensie odwołanie do wyborów czerwcowych z 1989 r. ma sens. Jeśli senackie głosowanie okaże się plebiscytem za lepszą Polską a nie tylko konkursem międzypartyjnym, odwołującym się - co nieuniknione - do złowrogich fantomów plemiennej wrogości. Rządami PiS nie da się już dłużej straszyć, żyjemy z nimi już ósmy rok, a jeśli dodać czas "wielkiej smuty" z lat 2005-7, to nawet dziesiąty i świat się od tego nie zawalił, chociaż czas ten okazał się dla Polski w znacznej mierze stracony. Odzyskiwać go trzeba wyłącznie mądrze i wspólnie. Inaczej się nie da. Ceną za przejście do historii dla zawodowych polityków musi się okazać wyzbycie się części kastowych przywilejów i interesów. Dogadanie się przy zielonym stoliku to wyłącznie wstęp do większego wysiłku, jeśli ten nie zostanie podjęty, opinia publiczna kolejnego projektu nawet nie zauważy. Poza odbiorcami 24-godzinnych telewizji. Ale te ogląda się głównie w biurach poselskich i senatorskich.
Wyrzeczenie się przez polityków wyłączności i egoizmu, rezygnacja z części przywilejów, okazują się opłacalne. Dowiodła tego umiejętna realizacja umowy sprzed czterech lat. Wybrany bez antagonizowania środowisk demokratycznych Senat okazał się miejscem mnóstwa ciekawych spotkań, których zabrakło w Sejmie tej samej kadencji.
To właśnie Senat odwiedziła nasza laureatka literackiej Nagrody Nobla Olga Tokarczuk, którą przyjął marszałek Tomasz Grodzki. W "izbie refleksji" odbywało się sporo ciekawych konferencji i spotkań, w trakcie których dyskutowano krytycznie o rządowych planach zbudowania lotniska pod Baranowem ale też z aprobatą o wmontowaniu przyszłej, odbudowanej Ukrainy w europejski system infrastruktury. Odbyła się tam promocja biografii Mordechaja Anielewicza oraz debata nad stanem polskich służb specjalnych. Polacy zauważyli to i docenili, o czym świadczą wyższe oceny pracy Senatu niż Sejmu w badaniach opinii publicznej. W lutym br. 33 proc z nas uznawało, że senatorowie dobrze pracują, podczas gdy podobne przekonanie wobec posłów wyrażało zaledwie 26 proc ankietowanych przez CBOS [1].
Izba refleksji okazuje się więc coraz bardziej godna tego tradycyjnego miana, nie ma przeszkód, żeby właśnie z niej wychodziły skuteczne plany odnowy polskiej polityki.
[1] sondaż CBOS z 6-19 lutego 2023
Fot: FB Platforma Obywatelska
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie