
Tusk, sugerując, że władzę jego formacji odebrała obca agentura, zapożycza tym samym narrację od swoich wieloletnich przeciwników. O wiele bardziej dramatyczny wydaje się w ujawnionych świeżo kulisach afery podsłuchowej fakt, że o sprawach Polski decydowano w prowincjonalnej rosyjskiej łaźni.
Ze sposobu zachowania Donalda Tuska w kwestii odmrożonej po dłuższym czasie afery taśmowej i udziału w niej Rosjan widać nieubłaganie, że lidera najsilniejszej partii opozycji przez siedem lat nie było w polskiej polityce. Postulat komisji śledczej nikogo nie elektryzuje.
Ludzi złości dziś drożyzna, niepokoi zbliżająca się zima w związku z cenami energii, boją się eskalacji wojny na Ukrainie. Przewodniczący Platformy Obywatelskiej proponuje im repertuar środków z czasów, kiedy to postkomuniści po aferze Lwa Rywina tracili władzę najpierw na rzecz PiS a potem PO. Zbyt wiele jednak się zmieniło, żeby odgrzewane pomysły okazały się skuteczne. Dla Platformy stają się dodatkowo ryzykowne, bo łączą się z przypomnieniem, co politycy tej partii opowiadali na ujawnionych taśmach: wulgarnym językiem i z przebijającą z każdego zdania pogardą dla rządzonych. Przy okazji opinia publiczna odświeży sobie wiadomość, że gdy w Sejmie - jeszcze z większością PO-PSL - wnioskowano o komisję śledczą w tej sprawie (2015 r.), Platforma Obywatelska zagłosowała przeciw. Co rzutuje na jej obecną wiarygodność.
Ponura historia przekazania nagrań rozmów z restauracji "Sowa", dla polityków Platformy kompromitujących tak samo wtedy jak teraz - zawiera w sobie alarmujący dla suwerenności Polski wątek. Okazuje się, że handlarz węglem Marek Falenta - jak wynika z deklaracji jego współpracownika - przekazać miał taśmy na mocy ustaleń, poczynionych na spotkaniu w hotelowej saunie w prowincjonalnym rosyjskim Kemerowie przedstawicielom miejscowych władz, którzy użyczyli ich potem rodzimemu wywiadowi. Skoro wiadomo, że rosyjskie służby specjalne ingerowały w przebieg demokratycznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych (najmocniej w 2016 r. kiedy wygrał Donald Trump), trudno się dziwić, że podobną próbę podjęły wobec należącej przed 1989 r. do kremlowskiej domeny geopolitycznej Polski.
Co innego jednak domyślać się, a co innego poznać konkretne ustalenia, wraz z poruszającymi szczegółami. Polacy od zawsze wrażliwi na punkcie swojej suwerenności, mają prawo je zgłębiać dalej. Bulwersuje więc niemrawość służb podporządkowanych PiS, które w ostatnich siedmiu latach rozciągnęły nad całą sprawą kurtynę milczenia. Dopóki ich było na wierzchu - jak mawia lud polski, przez byłego prezesa TVP Jacka Kurskiego ciemnym nazywany.
"Ruska bania" jako kuźnia polskiej polityki to rzecz nie do przyjęcia dla polskiej godności narodowej. Ale także konkretne zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju, zwłaszcza w sytuacji skokowo zmieniającej się na niekorzyść po rozpoczęciu przez Władimira Putina "gorącej wojny" przeciwko sąsiadującej z nami Ukrainie 24 lutego br. Pierwszym ofiarom tego konfliktu, uchodźcom udzieliliśmy w Polsce pomocy humanitarnej na skalę nie notowaną na całym kontynencie od czasów wielkich przesiedleń ludności po II wojnie światowej.
W momencie, gdy polski minister obrony Mariusz Błaszczak nie może już nawet odbyć samolotowej podróży do Korei Pd. z wizytą oficjalną, bo na przelot nie godzą się w odwet za nasze poparcie dla Tajwanu mocarstwowe Chiny - nie da się lekceważyć kwestii prestiżu, z suwerennością powiązanych. Mniej ważne, co się rosyjskim służbom w 2015, a być może i latach późniejszych udało w Polsce, wystarczająco za to groźne i istotne, że próbę wpływania na demokratyczne instytucje podjęły. Wyjaśnienie tego stanowi cel sam w sobie. Wypada, żeby dla PO-Koalicji Obywatelskiej stał się on ważniejszy niż szukanie alibi dla wyborczej przegranej sprzed 7 lat, nawet Tuska nie obciążającej, bo sprawował już wtedy prezydenturę Zjednoczonej Europy, a w kraju premierem pozostawała Ewa Kopacz. Zaś dla PiS powinno to być zadanie oczywiste, zważywszy na dawniejsze zapowiedzi "wstawania z kolan" i wzmacniania suwerenności. Z pewnością nie do przyjęcia dla opinii publicznej pozostaje możliwość, że rządzący - dotychczas zdumiewająco tym nie zainteresowani - poznają wprawdzie szczegóły "śladu kemerowskiego", ale tymi ustaleniami się ze społeczeństwem nie podzielą.
Nie chodzi bowiem o partyjną grę dwubiegunową (słowo to w polskiej polityce coraz bardziej nabiera już znanego z psychiatrii znaczenia), lecz o najważniejsze zdobycze dziesięciomilionowego ruchu społecznego Solidarności sprzed kilkudziesięciu lat, wśród których prawo suwerennego stanowienia o sobie pozostaje jednym z najważniejszych. Zwłaszcza, że w jego obronie narażają teraz życie - w gorącej, rozpętanej przez Putina wojnie - nasi ukraińscy przyjaciele.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie