
Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego pierwszy raz bliżej i bezpośrednio poznałem w Łodzi, gdy odsłaniał pomnik marszałka Józefa Piłsudskiego, skądinąd obelisk jeden z piękniejszych wzniesionych (choć trzeba by ściślej mówić – przywróconych) w III RP. Oblegany przez tłum, po długich ceremoniach w upalnym dniu Prezydent wydawał się być bardzo zmęczony, ale nie okazał najmniejszego zniecierpliwienia czy niedogodności. W dawnym przedwojennym Domu Żołnierza przyjął Pan Prezydent pokój z fotelem i szklanką zimnej wody z dużą satysfakcją; długo jeszcze podpisywał się cierpliwie czekającym na taką niecodzienną chwilę spotkania z ostatnim Prezydentem II RP łodzianom.
Nigdy nie zauważyłem, by wykazał cień zacietrzewienia, zniecierpliwienia, zniechęcenia, nawet opinię negatywną potrafił ubrać w sztafarz elegancji i szacunku dla innych wyborów czy poglądów. Wielokrotnie widziałem przecież Prezydenta w sytuacjach, gdy miałby pełne prawo reagować zdecydowanie i ostro... Nigdy! Nawet wtedy, gdy na Zjeździe Kombatantów w 1992 r. oficjalny sektor podczas uroczystości religijnych na pl. Piłsudskiego obsiadła chmara urzędników z kancelarii prezydenta Wałęsy a on sam nie zgodził się, by prezydent Kaczorowski zajął jakieś oficjalne miejsce (sic). Gwoli prawdy po niejakim czasie (czytaj: dłuższym czasie i szeregu interwencjach) do oddalonego sektora przyniesiono dla “londyńskiego” prezydenta i “londyńskiego” ministra Jerzego Morawicza krzesła. Obaj chyba zignorowali - a na pewno to zrobił prezydent Kaczorowski – ten mebel “z łaski”.
Może incydent łódzki, gdy trochę z konieczności wszedłem w “buty” organizatorów uroczystości, nastawił życzliwie Prezydenta Kaczorowskiego do mnie. Mimo kilku naszych kontaktów, spotkań czy rozmów, nie mógłbym liczyć nawet na jakiekolwiek względy, a przecież ze strony Prezydenta spotykały mnie wyróżnienia. Miałem przyjemność doświadczyć tego w sytuacji szczególnej, gdy wychodziłem z cmentarza po pogrzebie jednego z przyjaciół, także przyjaciół Pana Prezydenta. Rozmawiał akurat z kilku osobami, gdy go mijałem, tylko ukłoniłem się z szacunkiem, nie chcąc przeszkadzać, gdy usłyszałem miły głos: ... to nie chce się pan ze mną przywitać?! To była taka szczególna elegancja Pana Prezydenta. Wielokrotnie spotykaliśmy się w rezydencji biskupów polowych Wojska Polskiego przy ul. Długiej u ks. gen. Sławoja Leszka Głódzia i ks. gen. Tadeusza Płoskiego. Prezydent okazywał im szczególne rewerencje, ale też spotykały go tam podobne dusery. Był tam goszczony jako najpierwszy Gość i przyjaciel domu.
Wielkim moim zobowiązaniem wobec Prezydenta było przyjęcie przezeń patronatu nad Olimpiadą Losy Polaków na Wschodzie po 17 września 1939 r. Przez dziesięć lat istnienia tej olimpiady (niestety polityka resortu Edukacji Narodowej w okresie kierowania nim przez p. min. Hall zakończyła w Roku Katyńskim, w 70. rocznicę zbrodni, jej żywot), zainicjowanej przez przyjaciela prezydenta Kaczorowskiego – i harcerza – ks. prałata Zdzisława Peszkowskiego, miałem prawdziwą satysfakcję jako przewodniczący Komitetu Głównego prowadzić ją przez dziewięć edycji. Prezydent – sam przecież doświadczony piętnem Sybiru – żywo interesował się przekazem młodemu pokoleniu Polaków wiedzy o cierpieniach naszych rodaków. Ileż to razy dopytywał się o sukcesy moich “olimpijczyków” i o przeżywane organizacyjne kłopoty.
Satysfakcją dla mnie była akceptacja przez prezydenta Kaczorowskiego zamiaru nadania mu przez moją uczelnię doktoratu honoris causa i przyzwolenie na poczynienie stosownych czynności dla realizacji tej idei. Rektor, śp. ks. prof. Ryszard Rumianek, oraz Senat UKSW ochoczo to podjęli i przeżywaliśmy z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego Małżonką podniosłą uroczystość na Zamku Królewskim, gdzie w 1990 r. konstytucyjny lider Wielkiej Emigracji Wojennej i Powojennej przekazał był insygnia Rzeczypospolitej. Prezydentowi Ryszardowi Kaczorowskiemu towarzyszyła też Małżonka oraz najbliższa rodzina. Laudacja, jaką podczas uroczystości przypadł mi zaszczyt wygłosić, chyba zrobiła niejakie wrażenie. Ale to przede wszystkim genius loci...
Prezydent Kaczorowski starał się zawsze mieć czas i nie odmawiać prośbom. Jest do dziś moim wielkim zobowiązaniem grzeczność, jaką był uczynił Pan Prezydent, pisząć wstęp do albumu o marszałku Edwardzie Śmigłym-Rydzu mojego i mojej córki autorstwa. A na dodatek niemal prosto z lotniska przyjechał do Muzeum Wojska Polskiego na promocję albumu. Wprawdzie wcześniej zarzekał się, że nie powie nic, ale dał się ponieść... i zabrał głos, i urokliwie, ze swadą, wnikliwie a przy tym z niebywałą kompetencją ocenił postać naszego Naczelnego Wodza z 1939 r. Wtedy też z rąk Prezydenta Kaczorowskiego otrzymałem medal i tytuł Kustosza Tradycji, Chwały i Sławy Oręża Polskiego, jaki nadaje minister Obrony Narodowej. Szczególne wyróżnienie w szczególnych okolicznościach i od jakże szczególnego Człowieka – takie chwile pozostają na zawsze.
Miał Prezydent subtelne poczucie humoru i jego żarty były bardzo dyskretne, i nie mogły nikogo urazić. Pamiętam z podróży do Tomaszowa Lubelskiego na uroczystość nadania mu honorowego obywatelstwa, gdy miałem szczęście towarzyszyć Prezydentowi, a droga była mocno “zakorkowana” i zawsze dyskretny pan Artur (śp. por. Artur Francuz zginął wraz z Prezydentem w katastrofie w Smoleńsku) musiał włączyć “koguta” i lewym pasem mijać kolumny stojących lub ledwie wlokących się samochodów, i wówczas to poznaliśmy lekki sarkazm Ryszarda Kaczorowskiego, który rzucił jakby od niechcenia: To my już jesteśmy w Anglii?...
Był w i e l k i w Starym Kraju i w Anglii, i gdziekolwiek... Podczas spotkań w POSK-u – jak wcześniej na “Zamku”- był centralną postacią. Gdy harcerski krąg zorganizował w POSK-u wieczór poświęcony rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu z udziałem jego dzieci oraz mojej osoby, biografa rotmistrza, prezydent Kaczorowski nie tylko patronował przedsięwzięciu (jak wielu innym), ale i najbliżsi - wszak córki to harcerki - zaangażowali się w sprzedaż publikacji o rtm. Pileckim. Dystyngowany Ryszard Kaczorowski przyciągał i onieśmielał. Był człowiekiem salonu a salon ten nazywał się: Druga Reczypospolita.
Nie zawsze jednak Jego elegancja spotykała się... z podobną wrażliwością.
Usłyszałem od Prezydenta z żalem przedstawioną rozmowę z urzędującym podówczas marszałkiem (nomina sunt odiosa) naszego parlamentu, którego prezydent Kaczorowski nakłaniał do odejścia od bycia marszałkiem partyjnym, chciał uświadomić mu poczucie misji wobec całego społeczeństwa, wszystkich środowisk politycznych. Usłyszał jednak od swego rozmówcy brutalną prawdę: - Może tak jest w Anglii, nie w Polsce... - Po tym, co usłyszałem, mogłem się tylko pożegnać – powiedział ze smutkiem Prezydent.
Gdy stałem na honorowej warcie przy Jego trumnie wystawionej w Belwederze, przemyśliwałem, czy z tym smutkiem wylatywał z Warszawy w swój ostatni lot, by oddać hołd tym, którzy - jak zdołał to zrobić Ryszard Kaczorowski – już nie mogli zameldować się u gen. Władysława Andersa i z nim wyjść z Rosji. Życie Prezydenta zatoczyło wielkie koło, koło polskiej Historii – jednostki i całego pokolenia. Nam został Jego smutek i inne jeszcze... smuty.
Wiesław Jan Wysocki
b. dziekan wydziału Historii UKSW, były zastępca szefa Urzędu do Spraw Kombatantów I Osób Represjonowanych
Artykuł ukazał się w 45 numerze gazety Samorządność
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie