
Amerykanie postawili na kandydata bardziej obliczalnego i sprawdzonego, który przy Baracku Obamie pełnił już funkcję wiceprezydenta. Demokratyczny zwycięzca 78-letni Joe Biden jest najstarszym w chwili objęcia urzędu prezydentem Stanów Zjednoczonych: Ronald Reagan miał tyle lat, gdy kończył drugą kadencję.
Bidenowi udało się przekonać do siebie część dawnych zwolenników Donalda Trumpa, zrażonych zarówno bezradnością administracji wobec pandemii koronawirusa, mało zrozumiałej w najbogatszym i innowacyjnym kraju świata, jak stylem uprawiania polityki za pośrednictwem komunikatorów internetowych, w którym nerwowe tweetowanie zastępowało umiejętność podejmowania decyzji.
Rozstrzygnęły stany wahające się z wyborów na wybory (swinging states) w których Biden wygrał teraz równie niespodziewanie jak Trump przed czterema laty.
Wtedy republikanin zmobilizował i skupił w swoim namiocie (jak jego partia określa rzesze zwolenników) przedstawicieli pracującej Ameryki, znużonej kosztownymi rządowymi programami społecznymi, poprawnością polityczną a najbardziej koniecznością utrzymywania z własnych podatków warstw, wspierających głosami demokratyczną rywalkę Hillary Clinton. Ta ostatnia wydawała się reprezentować główne przywary establishmentu za sprawą czego okazała się niewybieralna. Ekscentryczny miliarder i telewizyjny celebryta Trump uosabiał na tym tle ożywczy powiew.
Nie powtrzymał jednak nielegalnej emigracji, nie wygrał globalnej konfrontacji z Chinami, a jego relacje z Rosją Władimira Putina obciążył cień licznych dwuznaczności. Twarda polityka wobec Iranu nie przyniosła rezultatów. Najgorzej, że nie dała ich walka z COVID-19: chociaż aż 11 spośród 20 najnowszych laureatów Nagrody Nobla z fizjologii i medycyny to amerykańscy uczeni, a funduszy na nowatorskie badania nikt za Oceanem nie żałuje - Stany Zjednoczone zaliczone zostały do grona państw, które nie radzą sobie z pandemią (m.in. w rankingu międzynarodowej organizacji pozarządowej EndCoronavirus). Wyborcom trudno było to zrozumieć. W dodatku nerwicowe zmiany personalne w administracji waszyngtońskiej nie wskazywały na konsekwencję prezydenta nawet w uczeniu się sprawowania funkcji. Chlubił się tym, że nie robi notatek, że rozmowy na skomplikowane tematy go nużą.
Joe Biden będzie ograniczony przez większość, jaką w Senacie - wszystko na to wskazuje - zachowają republikanie. Współpracowników dobierze sobie spośród tych, którzy za Obamy czy nawet Billa Clintona już w Waszyngtonie pracowali.
Kamala Harris, nowa wiceprezydent, symbolizująca wielobarwność etnicznej Ameryki (pochodzenie jamajsko-indyjskie) nie będzie miała raczej przy Bidenie wielkiej roli do odegrania. Wśród kandydatów do nowej administracji wymienia się pracowników demokratycznych think-tanków oraz senatorów, nowym szefem dyplomacji może zostać Coons, reprezentujący w Senacie ten sam stan Delaware, który wybierał do tej izby Bidena od 1973 r. do chwili gdy został on wiceprezydentem przy Obamie. Na sekretarza obrony typowana jest Michele Flournoy, która za Obamy pozostawała już wiceszefową Pentagonu. To dwie funkcje szczególnie ważne dla Polski, zwłaszcza, że nadzieje, pokładane w prezydenturze Trumpa - z wyjątkiem zniesienia wiz - nie spełniły się. Republikanin wbrew tradycji Ronalda Reagana liczył się bardziej za zdaniem Rosji, a interesy jego pracowników na Wschodzie (m.in. Davida Manaforta, współpracującego na Ukrainie jeszcze z Wiktorem Janukowyczem) stały się przedmiotem wyroków sądowych. Dla sojuszników z wschodniej flanki NATO Trump miał głównie mnóstwo ciepłych słów. Określania "Fort Trump", wbrew planom pisowskiej ekipy, określała wyłącznie strona polska, Amerykanie konsekwentnie się go wystrzegali. Fatalnym dla Polski zdarzeniem stało się przyjęcie przez Kongres i podpisanie przez prezydenta ustawy 447, pozwalającej organizacjom powstałym w wiele lat po wojnie na zgłaszanie roszczeń do bezspadkowego majątku, jaki pozostał u nas po ofiarach Holocaustu, obywatelach polskich. 447 stanowi dla nas cios prestiżowy ale i konkretne niebezpieczeństwo, zrównuje nas z krajami, które kolaborowały z Niemcami podczas wojny i łamie zasadę prawdy historycznej. Symbolem nadmiernej uległości Andrzeja Dudy wobec Trumpa stały się okoliczności podpisania umowy w Białym Domu, gdy polski prezydent składał podpis na stojąco wobec rozpartego w fotelu gospodarza. Ekipa PiS do końca nie kryła, że liczy na drugą kadencję republikańskiego kandydata, co w oczywisty sposób utrudni teraz jej kontakty z prezydentem-elektem. Zwłaszcza, że w trakcie kampanii Biden zapowiedział, że niektórzy sojusznicy USA na konferencji międzynarodowej będą zmuszeni się wytłumaczyć ze swojego podejścia do demokracji i praworządności.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Zobacz także:
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie