
Zapowiedź Joe'go Bidena, że wspólna obrona państw NATO to święte zobowiązanie brzmi wiarygodnie, bo złożył ją zaraz po powrocie z ryzykownej podróży do Kijowa - jeszcze dzień przedtem, a także dzień później, bombardowanego przez kremlowskiego agresora.
Słowa te przywódca wolnego świata, przy okazji potwierdzając, że na to miano zasługuje, wypowiedział w Warszawie właśnie - co równie istotne, jak fakt, że nastąpiło to świeżo po powrocie z Ukrainy.
Światowy przywódca, który wreszcie wie, jak mówić do Polaków
Kiedy bowiem John Kennedy wyrzekł w 1963 r. pamiętne: Ich bin ein Berliner (jestem berlińczykiem) - pozostawało to ważne, ale dla Niemców z obu stron muru. Podobnie jak wezwanie Ronalda Reagana w ćwierć wieku później (czerwiec 1987 r.): "panie Gorbaczow, niech pan zburzy ten mur" - nie było przecież adresowane do tych, co rychło przetarli drogę do tego, że proroctwo szybko stało się faktem: polskich robotników z kolejnego młodego pokolenia, wolnych od traumy stanu wojennego ale przywiązanych do idei Solidarności oraz wspierających ich studentów, którzy w rok po wystąpieniu amerykańskiego prezydenta, chociaż nie z jego przecież powodu, protestując wspólnie, zmusili władze do rozmów. Co zaowocowało później odebraniem władzy komunistom pokojowymi środkami i utorowało drogę również do rozbiórki berlińskiego muru w niespełna dwa i pół roku po wypowiedzeniu przez byłego aktora westernowego cytowanych słów.
Tym razem prezydent Stanów Zjednoczonych swoje przesłanie adresował kolejno do Ukraińców i Polaków.
Podróż obecnego amerykańskiego prezydenta do Kijowa i Warszawy potwierdza, że okazują się one stolicami krajów, ważnych dla przyszłości świata. Skąd my w tym wszystkim? Nie w ramach kurtuazji przecież, skoro pamiętamy jak niedawno bezlitośnie amerykańscy biurokraci upokarzali naród nazywany przez ich własnych szefów najlepszym sojusznikiem USA, w trakcie urągających godności ludzkiej procedur wizowych: kres temu położył dopiero republikański prezydent Donald Trump, za co cześć mu i chwała. A także miejsce w naszej również historii.
Jednak dopiero jego następcy przyszło uznać podmiotową a nie przedmiotową rolę Polski. Logiczną, bo tak jak Ameryka pozostaje głównym dostawcą pomocy militarnej dla walczącej Ukrainy - tak my Polacy, wspólnym, bardziej społecznym i samorządowym wysiłkiem niż w ramach rządowej akcji, skrzykując się jako ludzie dobrej woli, odnawiając przy okazji więzi środowiskowe, rodzinne i sąsiedzkie - wzięliśmy na siebie największą po II wojnie światowej pomoc humanitarną dla ukraińskich dzieci, ich matek, babć i starszych sióstr.
Przy okazji zawstydziliśmy pisowskich biurokratów i zawodowe organizacje pomocowe, fundację Kulczyków z jej niemądrymi plakatami ("Cześć dziewczyny", niech czytają to, byle z humorem ukraińskie babcie) i Janinę Ochojską publicznie wygadującą bzdury, pomimo uprzywilejowanego ale i zobowiązującego statusu eurodeputowanej (sprzeciwiała się dawaniu pieniędzy osobom przyjmującym uchodźców do własnych mieszkań i domów, na szczęście nie posłuchała jej nawet biurokracja pisowska) - chociaż nie to było naszym celem. Tylko pomoc ludziom. Z jej rozmachu amerykański przywódca, zapewne pierwszy od czasów Billa Clintona godny tego miana, trafnie wyprowadził trasę swojej marszruty: z Waszyngtonu przez Rammstein, co oczywiste, bo stacjonują tam jego żołnierze, do Kijowa i stamtąd do Warszawy. Dzięki temu stało się naprawdę ważne, gdzie był i co powiedział.
Poprzednikowi Bidena w prezydenckim fotelu, Donaldowi Trumpowi, choć o jego zasługach dla Polski też już była mowa - nawet nie przyszłyby na myśl podobna eskapada ani równie jasna deklaracja. Z powodu sybarytyzmu i ciasnoty umysłu, a nie potajemnych powiązań z Moskwą, chociaż warto pamiętać, że szef jego kampanii Paul Manafort skazany został na więzienie przez niezawisły sąd amerykański za ukrycie przed rodzimym fiskusem dochodów pozyskanych na Ukrainie w trakcie współpracy z politykami reprezentującymi - jeśli eufemizmu użyć - biegun przeciwny niż patriota Wołodymyr Zełenski.
Niewiele z tego nie rozumie Jarosław Kaczyński. Oddalając się po wysłuchaniu przemówienia amerykańskiego gościa prezes partii rządzącej rzucił w stronę byłego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego słowa oceniające wystąpienie Bidena:
- Nic nie powiedział.
W sposób równie żałosny przestrzelił ze swoją prognozą były prezydent Bronisław Komorowski, jeszcze przed kluczowym i stanowiącym punkt kulminacyjny wystąpieniem gościa w Arkadach Kubickiego zakładający, że dla Bidena wizyta w Polsce okaże się wyłącznie kamuflażem dla podróży na Ukrainę.
Faktów politycznych nie zabrakło
Stało się inaczej. Demokratyczny prezydent zadbał o to, żeby faktów politycznych nie zabrakło w trakcie pobytu w żadnej ze stolic: kojarzącym się ze współczesnym dzielnym oporem Kijowie ale i symbolizującej podobny heroizm sprzed osiemdziesięciu lat Warszawie.
Chociaż natrętne zapowiedzi prorządowych mediów skłaniały raczej do nieufności, bo ich przekaz jak w latach 80. nauczyliśmy się czytać odwrotnie - pobyt u nas Joego Bidena okazał się rzeczywiście wizytą o historycznym wymiarze. Aczkolwiek osiemdziesięcioletni demokrata demonstrujący wcześniejszą wyprawą do Kijowa niezwykłą witalność i odwagę, nie jest pierwszym przecież amerykańskim prezydentem, któremu Polacy coś zawdzięczają.
Co Roosevelt zepsuł to Clinton naprawił, czyli następca przed wyborem
Nauczony jako stypendysta w Oxfordzie polityki wschodniej przez prof. Zbigniewa Pełczyńskiego - weterana Armii Krajowej i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie - Bill Clinton przyjął Polskę do NATO prawie ćwierć wieku temu. W dziesięć lat po upadku muru berlińskiego również żelazna kurtyna przestała tym samym istnieć. A my zapamiętaliśmy również wystąpienie amerykańskiego gościa na placu Zamkowym, dla wielu symbolicznym, bo niejeden z nas stał w tym samym miejscu 3 maja 1982 r. kiedy to na manifestowany sprzeciw wobec wschodniego sposobu rozwiązywania konfliktów społecznych jakim stało się wprowadzenie stanu wojennego, odpowiedzią okazała się szarża szturmowców ZOMO, miotane obficie gazy łzawiące i strumienie z milicyjnych armatek wodnych.
Wiecie czym jest Solidarność - starannie dobrał słowa do oczekiwań polskich gospodarzy, nie oficjeli przecież, lecz masowych słuchaczy, przemawiający w ponad czterdzieści lat później "o rzut beretem" od miejsca tamtych utarczek Joe Biden.
Jeśli zaś wcześniejszy fenomen Solidarności mógł znaleźć wyraz w postaci największego w dziejach Europy i z czasem zwycięskiego ruchu społecznego bez użycia pomocy - to oprócz Jana Pawła II, co oczywiste, a także prekursorów myśli demokratycznej (jak Jacek Kuroń) i niepodległościowej (Leszek Moczulski) ale przede wszystkim determinacji polskiego robotnika, bez którego przecież tego rozdziału historii by nie było - do tej opowieści z happy endem w hollywoodzkim stylu 4 czerwca przyczynił się również prezydent Stanów Zjednoczonych. To żarliwy baptysta z amerykańskiego Południa, a więc o rodowodzie podobnym jak Clinton, sprawujący urząd w latach 1977-81 Jimmy Carter za radą naszego wielkiego rodaka doradzającego mu w sprawach bezpieczeństwa narodowego Zbigniewa Brzezińskiego postanowił podnieść zasadę wspierania ruchów demokratycznych także za żelazną kurtyną do rangi zasady amerykańskiej polityki zagranicznej.
Joemu Bidenowi nie brak więc poprzedników, których dziedzictwo może ożywiać. Ale powinien też pamiętać, skąd bierze się nieufność Polaków, wielokrotnie zdradzanych przez sojuszników w tym przez Amerykanów w szczególności.
Niedawno w pozytywnym kontekście przywołany w amerykańskim kongresie przez Wołodymyra Zełenskiego prezydent Franklin Delano Roosevelt nie może liczyć na podobnie ciepłą narrację w Polsce. Zasłużony jako pogromca światowego kryzysu gospodarczego i zwycięzca II wojny światowej, w Teheranie i Jałcie oddał nas bowiem do radzieckiej strefy wpływów nie bacząc na poświęcenie polskiego żołnierza i ruchu oporu w kraju, które przyczyniło się do skruszenia hitlerowskiej machiny biurokratycznej i wojennej.
Również Ronald Reagan, wspierający Solidarność, definiujący komunizm jako imperium zła i zajeżdżający gospodarkę radziecką w wyścigu zbrojeń i technologii za sprawą pamiętnych wojen gwiezdnych - nie ostrzegł tejże Solidarności o przygotowanych przez komunistycznych generałów planach wprowadzenia stanu wojennego w Polsce, chociaż znał je dzięki profesjonalizmowi swojego najlepszego agenta płka Ryszarda Kuklińskiego.
Jeśli jednak Joe Biden ma szukać wzorca - jeden pozostaje niezawodny. Jeszcze w trakcie I wojny światowej kiedy nie śniło się to europejskim mocarstwom prezydent Stanów Zjednoczonych Woodrow Wilson nie tylko uznał prawo Polaków do niepodległości, chociaż od ponad 120 lat byli jej pozbawieni - ale też podniósł je do rangi jednego z warunków stabilnego pokoju w Europie.
Umieć odstraszyć agresora. Miękka siła nie wystarczy
Pozostaje mieć nadzieje, że wobec ukraińskich aspiracji do obrony niepodległości Biden zachowa żarliwość zbliżoną, jak przed ponad stu laty Wilson do ambicji odzyskania tejże przez Polskę. Dla nas zaś więcej niż życzeniem pozostaje, żeby tak jak idealistyczny ład wilsonowski wyłonił się z popiołów wojny światowej i zaowocował inną niż zdominowaną wcześniej niż mocarstwa Europą państw narodowych - by również teraz bohaterstwo Ukrainy oraz poświęcenie, współczucie i empatia okazane uchodźcom wojennym przez Polaków stały się podstawą nowego porządku opartego na miękkiej sile kontaktów międzyludzkich a nie militarnym i przemocowym dyktacie.
Nie tylko dla najbardziej dziś zagrożonych przez Rosję po zaatakowanej przez nią przed rokiem Ukrainie obywateli Mołdawii zasadnicze znaczenie ma deklaracja prezydenta Stanów Zjednoczonych Joe'go Bidena w trakcie zamykającego jego pobyt w Warszawie spotkania z grupą dziewięciu państw bukareszteńskich (tworzą one - jak mówią niezbyt zręcznie w slangu swoim dyplomaci - wschodnią flankę NATO), że sojusz musi umieć odstraszyć chętnych do kolejnych agresji. To obietnica wobec państw, które do wspólnoty atlantyckiej jeszcze nie należą. Zaś my najlepiej zapamiętamy tę, która nas dotyczy.
Zobowiązanie do solidarnej obrony wzajemnej członków NATO Biden w Warszawie nazwał świętym. W dniu, kiedy przyjechał z Kijowa. I kiedy publicznie przywołał pamięć spotkania z Papieżem Janem Pawłem II, które - jak rzecz wyraził - pozostawiło go w nastroju zafascynowania polskością.
Dziękujemy, Panie Prezydencie. Ale też trzymamy za słowo.
Fot: Marek Borawski / KPRP
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie