
Wizyta ministra spraw zagranicznych Zbigniewa Raua w Moskwie i jego rozmowa z Siergiejem Ławrowem przybliżyła szansę politycznego a nie siłowego rozstrzygnięcia konfiktu Rosji z Ukrainą. Co tym istotniejsze, że Rau w pertraktacjach z rosyjskim odpowiednikiem nie występował jako szef polskiej dyplomacji ale lider OBWE, do której należą wszystkie trzy państwa. Poprawia to nasze bezpieczeństwo i zwiększa międzynarodowy prestiż Polski, jeśli naszą aktywność kojarzy się ze spadkiem napięcia.
Umacnianie wspólnoty Polaków stanowi najskuteczniejszą zaporę chroniącą nas przed wojną hybrydową, szumem informacyjnym i chaosem, który na wschód od naszych granic już przeradza się w panikę. Silne społeczeństwo, które nie poddało się pandemii i cierpliwie znosi zawinioną przez rządzących drożyznę, potrafi nawiązać do wzorów pomocy wzajemnej, które pamiętamy z czasów stanu wojennego i późniejszej gospodarki niedoborów. Solidarni wobec kryzysu, wyjść z niego możemy tylko wspólnie.
Pomimo wtorkowego sukcesu moskiewskiej wizyty Raua w roli rotacyjnego przewodniczącego OBWE - nad Wisłą i Odrą słabość władzy widać gołym okiem, przypomina najgorsze przykłady z naszej historii: rok 1939 a przedtem czasy saskie. Rażąca niekompetencja rządzących, objawiająca się już bezradnością wobec pandemii, przybiera na sile w momencie, gdy historia znów puka do bram. Wobec zaniechań polityków, czuć się możemy niczym mieszkańcy oblężonego miasta ze słynnego tomu Zbigniewa Herberta.
Gospodarze Małych Ojczyzn najpewniejszą instancją
Tym większa rola w czas próby przypada samorządom, władzy lokalnej najbliższej mieszkańcom, która nie poddała się pokusie dominujących na wyższych szczeblach arogancji i korupcji. To gospodarze tysięcy Małych Ojczyzn muszą czuć się na siłach, żeby pokazać rodakom, że również w tej Wielkiej nie muszą czuć się osamotnieni ani pozostawieni samymi sobie przez rząd i parlament. W razie czego zastąpią zdemoralizowaną klasę polityczną w godzinie próby. Niezmiennie wysokie oceny samorządów w badaniach opinii publicznej nie tylko pokazują, że lokalna demokracja udała nam się lepiej niż szczyty trójkąta bermudzkiego wyznaczanego przez gmachy Sejmu, Kancelarii Premiera i Pałac Prezydencki - ale też zobowiązują. W 1939 r. gdy przywódcy państwa uciekli sromotnie szosą na Zaleszczyki przykładem poświęcenia i spełnionego obowiązku stał się prezydent Warszawy Stefan Starzyński. Przed powodzią sprzed ćwierćwiecza skuteczniej bronili mieszkańców lokalni włodarze niż wojewodowie (jeden z tych ostatnich, jak pamiętamy, wziął sobie urlop dokładnie na czas klęski żywiołowej).
Od władzy oczekujemy pokory a nie tromtadracji
Zaś władzę centralną, która do kryzysu międzynarodowego nie przygotowała Polski jak należy, uprzednio konfliktując nas w imię partykularnych partyjnych interesów z aliantami z Unii Europejskiej i Sojuszu Atlantyckiego - zmieniająca się na niekorzyść sytuacja skłonić powinna do pokory. Zamiast jałowych i niebezpiecznych rozważań o stanie wyjątkowym (rodzących niepokój, że PiS pod pretekstem sytuacji na Ukrainie uciec spróbuje od wyborów, które moze przegrać) - wsłuchać się należy w głos społeczeństwa. Nawiązać dialog z opozycją. Bo nie obronią Polski sławetne "szwejki" z obrony terytorialnej byłego ministra Antoniego Macierewicza ani grupy rekonstrukcji historycznej hojnie dotowane przez władzę, także zdewastowane za rządów tegoż ministra wojskowe służby specjalne ani nawet pięknie prezentujący się w telewizji żołnierze amerykańscy, lądujący pod Rzeszowem. Chociaż propaganda TVP zgodnie z tradycjami agitacji przedwrześniowej oznajmia na sławetnych paskach: - Ameryka zwiększa obronę Polski.
Kto naiwny, ten uwierzy...
O pożytecznych idiotach, w leninowskim a nie obelżywym potocznym znaczeniu tego sformułowania, będzie jeszcze mowa.
Solidarni na czas zagrożenia
Wyłączną gwarancję bezpieczeństwa kraju stanowi solidarna wspólnota Polaków. Wiele razy w historii: w październikowych dniach 1956 r, w okresie pierwszej Solidarności 1980-81 i w stanie wojennym, w czasie kolejnego przełomu wreszcie zwycięskiego 1988-89 - wykazaliśmy się mądrością zbiorową, która pozwoliła nam przełamać fatalizm geopolityki, uchronić kraj przed najgorszym, a w konsekwencji wybić się na niepodległość i demokrację a w końcu zgodnie z nauką społeczną Jana Pawła II i ideą walki bez użycia przemocy skutecznie zmienić obraz naszej części świata. Ta mądrość zbiorowa nie zanikła. Odradzała się w warunkach klęsk żywiołowych (jak powódź stulecia) i zagrożenia koronawirusem.
Nie chodzi więc o to, żeby Polska szła dziś wraz z Ukrainą przeciw Rosji, niczym w 1920 roku, co jak pamiętamy skończyło się jak musiało: desperacką obroną na szańcach Warszawy, na które front się przesunął w niespełna trzy miesiące. Dziś to myślenie w oczywisty sposób anachroniczne, nie pasujące do nowoczesnego świata. Lepiej wspólnie zabiegać o to, żeby zapobiec najgorszemu. Moskiewska wizyta ministra Zbigniewa Raua wydaje się tę drogę zapoczątkowywać. Znów powraca pojęcie wspólnoty - tym razem w międzynarodowym znaczeniu tego słowa. Kooptującym, nie wykluczającym, choćby w odniesieniu do procesu pokojowego.
Polska zarazem powinna określić cele swojej polityki w obecnym konflikcie, tym bardziej, że nie my go wywołaliśmy. W pierwszym rzędzie powinno to być zapewnienie bezpieczeństwa naszym rodakom z Ukrainy, oraz co oczywiste trwałości i solidności naszych granic we wszystkich tego słowa znaczeniach, również zabezpieczenia ich przed katastrofą humanitarną, zwłaszcza sztucznie wywoływaną, co znamy już z rubieży białoruskiej. Nikt nas z tego nie zwolni.
O słabości dotychczasowej polityki wschodniej, bardziej krytyczni obserwatorzy wręcz mówią o jej braku, decydowała trudność z wyartykułowaniem naszych własnych polskich interesów. Poparcie dla Ukrainy a ściślej jej suwerenności i integralności terytorialnej nie zwalnia nas z obligatoryjnej troski o prawa polskiej mniejszości za kordonem granicznym, o prawdę o rzezi wołyńskiej ani o godne upamiętnienie bohaterstwa nastoletnich Orląt Lwowskich. I nie ma sensu paplanina, że dla Ukraińców to tematy trudne. Jak chcą pomocy, muszą na to przystać. Doceniając ich wrażliwość - polski Senat pierwszej kadencji potępił przecież w 1990 r. akcję Wisła przeprowadzoną pzrez komunistyczne władze od 1947 r. i polegającą na masowych wysiedleniach ukraińskiej mniejszoścu - musimy wymóc, żeby oni uznali naszą. Ukraina przecież formalnie nie jest nawet naszym sojusznikiem, nie należy bowiem do Unii Europejskiej ani NATO, więc dogadywać się musimy dwustronnie, bo ogłoszony w trybie "last minute" świeży alians Polski, Wielkiej Brytanii i Ukrainy zachowuje forma co najwyżej wirtualny, by nie rzec humorystyczny.
Polskie zamierzenia i oczekiwania w polityce wschodniej pozostać muszą ważniejsze niż zamierzenia berlińskiej czy waszyngtońskiej geopolityki, chociaż zobowiązania sojusznicze należy oczywiście respektować. Ale z góry też wiemy, że z zachodnich stolic europejskich usłyszymy wkrótce, że nie będą umierać za Dniepropietrowsk tak samo jak kiedyś nie chcieli za Gdańsk.
Stajemy wobec konfliktu hybrydowego, którego częścią staje się sianie dezinformacji, chaosu i paniki.
Jak zauważał w książce "Bomba informacyjna" francuski znawca współczesnej cywilizacji Paul Virilio: "W dziedzinie informacji w ramach działań wojennych wszystko ma zatem charakter hipotetyczny, i podobnie jak informacja i dezinformacja, atak i zwykła awaria stały się od siebie nieodróżnialne... Przekaz nie został tu jednak zakłócony, do czego dochodziło jeszcze w przypadku odwetu w wojnie elektronicznej, lecz zyskał charakter CYBERNETYCZNY. Oznacza to, że "informacją" jest już nie tyle jej jawna treść, co prędkość wywoływania sprzężenia zwrotnego. Interaktywność, natychmiastowość i wszechobecność - oto prawdziwy przekaz nadawany i odbierany w sensie rzeczywistym. Obrazy i cyfrowe przekazy znaczą mniej, niż ich błyskawiczny sposób dostarczenia, a "efekt otępienia" niezmiennie zyskuje przewagę nad uzmysłowieniem sobie informacyjnej treści. Stąd wynika ów nieuchwytny, a zatem nieprzewidywalny charakter ataku zaczepnego (..)" - konkludował francuski badacz wojny informacyjnej [1].
Kluczowe wydaje się tu pojęcie efektu otępienia. Kto go trwale wywoła, okaże się zwycięzcą wojny hybrydowej. Obroną wydaje się zdrowy rozsądek a nie gromkie hasła rządowej telewizji i propagandy władzy.
Chociaż w osłupienie wprawiają nas wiadomości, że ukraińscy oligarchowie uprzywilejowani w swoim kraju uciekają za granicę, podobnie jak liczni deputowani partii rządzącej. A także fakt, że wojewodowie w Polsce dają samorządom dwa dni na znalezienie miejsc zakwaterowania dla uchodźców, zamiast jak należy uszczelnić granice, by ci ostatni się do nas masowo nie zwalili. Pomimo lekcji z Podlasia rodzimi urzędnicy wydają się - z perspektywy Władimira Putina - pożytecznymi idiotami w leninowskim jeszcze znaczeniu tego słowa. Wystarczy spytać Polaków, jak zapatrują się na perspektywę, że zamożni Ukraińcy znajdą schronienie w Szwajcarii i Monaco wraz ze swoimi kapitałami, a ci uboźsi u nas. I tak przecież od dawna nie umiemy nawet określić, jak wielu mamy ukraińskich pracowników w Polsce. Milion, dwa, trzy...
W wojnie hybrydowej przeciwnik zwykle pozostaje niewidoczny, na podlaskiej rubieży nie był nim przecież białoruski pogranicznik naprowadzający fałszywych uchodźców, ale jego odległy od miejsca zdarzenia dysponent z centrali KGB i lider międzynarodowej organizacji przestępczej trudniącej się handlem ludźmi, nierzadko też - pożal się Boże - przedstawiciel organizacji pozarządowej użalający się za niezłe honoraria nad imigrancką dolą i ubolewający nad bezdusznością sił porządku, co nieproszonych gości wyłapują zamiast ich chlebem i solą powitać i od razu wydzielić im strefy, w których szariat w imię tolerancji zastąpi zmurszałe prawo unijne i krajowe. Ale odłóżmy żarty na bok.
Tylko razem podołamy szumowi informacyjnemu, sprzecznym i niekiedy histerycznym impulsom, graniu na ludzkich lękach i chaosowi, uchronimy się przed paniką i destrukcją. Podobnie jak w 1981 r. gdy Polacy stali w kolejkach po podstawowe produkty a na granicach skupiały się czołgi radzieckie, czechosłowackie i enerdowskie. Jak wiemy, żadne z zagrażających nam wtedy państw... już nie istnieje. Można nazwać to katastrofą geopolityczną, jak czyni to prezydent Rosji Władimir Putin, ale nie da się biegu historii odwrócić. Apele rosyjskiej Dumy o samostanowienie republik ługańskiej i donieckiej brzmią niepokojąco, ale Bóg wysoko, car daleko - lepiej już mieć Rosjan w Donbasie niż jak wtedy pod Lwowem, a w Legnicy i Bornem Sulinowie też stacjonowali gotowi w dowolnej chwili z baz wyjechać, o czym zapominać nie wolno.
W chwili zagrożenia powracają znane słowa: solidarność i wspólnota.
[1] Paul Virilio. Bomba informacyjna. Wyd. Sic! Warszawa 2006, s. 133, przeł. Sławomir Królak
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie