Reklama

Wspólnota buduje, panika szkodzi. Wobec sytuacji na Ukrainie

16/02/2022 07:00

Wizyta ministra spraw zagranicznych Zbigniewa Raua w Moskwie i jego rozmowa z Siergiejem Ławrowem przybliżyła szansę politycznego a nie siłowego rozstrzygnięcia konfiktu Rosji z Ukrainą. Co tym istotniejsze, że Rau w pertraktacjach z rosyjskim odpowiednikiem nie występował jako szef polskiej dyplomacji ale lider OBWE, do której należą wszystkie trzy państwa. Poprawia to nasze bezpieczeństwo i zwiększa międzynarodowy prestiż Polski, jeśli naszą aktywność kojarzy się ze spadkiem napięcia. 

Umacnianie wspólnoty Polaków stanowi najskuteczniejszą zaporę chroniącą nas przed wojną hybrydową, szumem informacyjnym i chaosem, który na wschód od naszych granic już przeradza się w panikę. Silne społeczeństwo, które nie poddało się pandemii i cierpliwie znosi zawinioną przez rządzących drożyznę, potrafi nawiązać do wzorów pomocy wzajemnej, które pamiętamy z czasów stanu wojennego i późniejszej gospodarki niedoborów. Solidarni wobec kryzysu, wyjść z niego możemy tylko wspólnie.

Pomimo wtorkowego sukcesu moskiewskiej wizyty Raua w roli rotacyjnego przewodniczącego OBWE - nad Wisłą i Odrą słabość władzy widać gołym okiem, przypomina najgorsze przykłady z naszej historii: rok 1939 a przedtem czasy saskie. Rażąca niekompetencja rządzących, objawiająca się już bezradnością wobec pandemii, przybiera na sile w momencie, gdy historia znów puka do bram. Wobec zaniechań polityków, czuć się możemy niczym mieszkańcy oblężonego miasta ze słynnego tomu Zbigniewa Herberta.

Gospodarze Małych Ojczyzn najpewniejszą instancją

Tym większa rola w czas próby przypada samorządom, władzy lokalnej najbliższej mieszkańcom, która nie poddała się pokusie dominujących na wyższych szczeblach arogancji i korupcji. To gospodarze tysięcy Małych Ojczyzn muszą czuć się na siłach, żeby pokazać rodakom, że również w tej Wielkiej nie muszą czuć się osamotnieni ani pozostawieni samymi sobie przez rząd i parlament. W razie czego zastąpią zdemoralizowaną klasę polityczną w godzinie próby. Niezmiennie wysokie oceny samorządów w badaniach opinii publicznej nie tylko pokazują, że lokalna demokracja udała nam się lepiej niż szczyty trójkąta bermudzkiego wyznaczanego przez gmachy Sejmu, Kancelarii Premiera i Pałac Prezydencki - ale też zobowiązują. W 1939 r. gdy przywódcy państwa uciekli sromotnie szosą na Zaleszczyki przykładem poświęcenia i spełnionego obowiązku stał się prezydent Warszawy Stefan Starzyński. Przed powodzią sprzed ćwierćwiecza skuteczniej bronili mieszkańców lokalni włodarze niż wojewodowie (jeden z tych ostatnich, jak pamiętamy, wziął sobie urlop dokładnie na czas klęski żywiołowej).

Od władzy oczekujemy pokory a nie tromtadracji

Zaś władzę centralną, która do kryzysu międzynarodowego nie przygotowała Polski jak należy, uprzednio konfliktując nas w imię partykularnych partyjnych interesów z aliantami z Unii Europejskiej i Sojuszu Atlantyckiego - zmieniająca się na niekorzyść sytuacja skłonić powinna do pokory. Zamiast jałowych i niebezpiecznych rozważań o stanie wyjątkowym (rodzących niepokój, że PiS pod pretekstem sytuacji na Ukrainie uciec spróbuje od wyborów, które moze przegrać) - wsłuchać się należy w głos społeczeństwa. Nawiązać dialog z opozycją. Bo nie obronią Polski sławetne "szwejki" z obrony terytorialnej byłego ministra Antoniego Macierewicza ani grupy rekonstrukcji historycznej hojnie dotowane przez władzę, także zdewastowane za rządów tegoż ministra wojskowe służby specjalne ani nawet pięknie prezentujący się w telewizji żołnierze amerykańscy, lądujący pod Rzeszowem. Chociaż propaganda TVP zgodnie z tradycjami agitacji przedwrześniowej oznajmia na sławetnych paskach: - Ameryka zwiększa obronę Polski.

Kto naiwny, ten uwierzy...

O pożytecznych idiotach, w leninowskim a nie obelżywym potocznym znaczeniu tego sformułowania, będzie jeszcze mowa.

Solidarni na czas zagrożenia

Wyłączną gwarancję bezpieczeństwa kraju stanowi solidarna wspólnota Polaków. Wiele razy w historii: w październikowych dniach 1956 r, w okresie pierwszej Solidarności 1980-81 i w stanie wojennym, w czasie kolejnego przełomu wreszcie zwycięskiego 1988-89 - wykazaliśmy się mądrością zbiorową, która pozwoliła nam przełamać fatalizm geopolityki, uchronić kraj przed najgorszym, a w konsekwencji wybić się na niepodległość i demokrację a w końcu zgodnie z nauką społeczną Jana Pawła II i ideą walki bez użycia przemocy skutecznie zmienić obraz naszej części świata. Ta mądrość zbiorowa nie zanikła. Odradzała się w warunkach klęsk żywiołowych (jak powódź stulecia) i zagrożenia koronawirusem.          

Nie chodzi więc o to, żeby Polska szła dziś wraz z Ukrainą przeciw Rosji, niczym w 1920 roku, co jak pamiętamy skończyło się jak musiało: desperacką obroną na szańcach Warszawy, na które front się przesunął w niespełna trzy miesiące. Dziś to myślenie w oczywisty sposób anachroniczne, nie pasujące do nowoczesnego świata. Lepiej wspólnie zabiegać o to, żeby zapobiec najgorszemu. Moskiewska wizyta ministra Zbigniewa Raua wydaje się tę drogę zapoczątkowywać. Znów powraca pojęcie wspólnoty - tym razem w międzynarodowym znaczeniu tego słowa. Kooptującym, nie wykluczającym, choćby w odniesieniu do procesu pokojowego. 

Polska zarazem powinna określić cele swojej polityki w obecnym konflikcie, tym bardziej, że nie my go wywołaliśmy. W pierwszym rzędzie powinno to być zapewnienie bezpieczeństwa naszym rodakom z Ukrainy, oraz co oczywiste trwałości i solidności naszych granic we wszystkich tego słowa znaczeniach, również zabezpieczenia ich przed katastrofą humanitarną, zwłaszcza sztucznie wywoływaną, co znamy już z rubieży białoruskiej. Nikt nas z tego nie zwolni.

O słabości dotychczasowej polityki wschodniej, bardziej krytyczni obserwatorzy wręcz mówią o jej braku, decydowała trudność z wyartykułowaniem naszych własnych polskich interesów. Poparcie dla Ukrainy a ściślej jej suwerenności i integralności terytorialnej nie zwalnia nas z obligatoryjnej troski o prawa polskiej mniejszości za kordonem granicznym, o prawdę o rzezi wołyńskiej ani o godne upamiętnienie bohaterstwa nastoletnich Orląt Lwowskich. I nie ma sensu paplanina, że dla Ukraińców to tematy trudne. Jak chcą pomocy, muszą na to przystać. Doceniając ich wrażliwość - polski Senat pierwszej kadencji potępił przecież w 1990 r. akcję Wisła przeprowadzoną pzrez komunistyczne władze od 1947 r. i polegającą na masowych wysiedleniach ukraińskiej mniejszoścu  - musimy wymóc, żeby oni uznali naszą. Ukraina przecież formalnie nie jest nawet naszym sojusznikiem, nie należy bowiem do Unii Europejskiej ani NATO, więc dogadywać się musimy dwustronnie, bo ogłoszony w trybie "last minute" świeży alians Polski, Wielkiej Brytanii i Ukrainy zachowuje forma co najwyżej wirtualny, by nie rzec humorystyczny.

Polskie zamierzenia i oczekiwania w polityce wschodniej pozostać muszą ważniejsze niż zamierzenia berlińskiej czy waszyngtońskiej geopolityki, chociaż zobowiązania sojusznicze należy oczywiście respektować. Ale z góry też wiemy, że z zachodnich stolic europejskich usłyszymy wkrótce, że nie będą umierać za Dniepropietrowsk tak samo jak kiedyś nie chcieli za Gdańsk. 

Stajemy wobec konfliktu hybrydowego, którego częścią staje się sianie dezinformacji, chaosu i paniki. 

Jak zauważał w książce "Bomba informacyjna" francuski znawca współczesnej cywilizacji Paul Virilio: "W dziedzinie informacji w ramach działań wojennych wszystko ma zatem charakter hipotetyczny, i podobnie jak informacja i dezinformacja, atak i zwykła awaria stały się od siebie nieodróżnialne... Przekaz nie został tu jednak zakłócony, do czego dochodziło jeszcze w przypadku odwetu w wojnie elektronicznej, lecz zyskał charakter CYBERNETYCZNY. Oznacza to, że "informacją" jest już nie tyle jej jawna treść, co prędkość wywoływania sprzężenia zwrotnego. Interaktywność, natychmiastowość i wszechobecność - oto prawdziwy przekaz nadawany i odbierany w sensie rzeczywistym. Obrazy i cyfrowe przekazy znaczą mniej, niż ich błyskawiczny sposób dostarczenia, a "efekt otępienia" niezmiennie zyskuje przewagę nad uzmysłowieniem sobie informacyjnej treści. Stąd wynika ów nieuchwytny, a zatem nieprzewidywalny charakter ataku zaczepnego (..)" - konkludował francuski badacz wojny informacyjnej [1].

Kluczowe wydaje się tu pojęcie efektu otępienia. Kto go trwale wywoła, okaże się zwycięzcą wojny hybrydowej. Obroną wydaje się zdrowy rozsądek a nie gromkie hasła rządowej telewizji i propagandy władzy. 

Chociaż w osłupienie wprawiają nas wiadomości, że ukraińscy oligarchowie uprzywilejowani w swoim kraju uciekają za granicę, podobnie jak liczni deputowani partii rządzącej. A także fakt, że wojewodowie w Polsce dają samorządom dwa dni na znalezienie miejsc zakwaterowania dla uchodźców, zamiast jak należy uszczelnić granice, by ci ostatni się do nas masowo nie zwalili. Pomimo lekcji z Podlasia rodzimi urzędnicy wydają się - z perspektywy Władimira Putina - pożytecznymi idiotami w leninowskim jeszcze znaczeniu tego słowa. Wystarczy spytać Polaków, jak zapatrują się na perspektywę, że zamożni Ukraińcy znajdą schronienie w Szwajcarii i Monaco wraz ze swoimi kapitałami, a ci uboźsi u nas. I tak przecież od dawna nie umiemy nawet określić, jak wielu mamy ukraińskich pracowników w Polsce. Milion, dwa, trzy... 

W wojnie hybrydowej przeciwnik zwykle pozostaje niewidoczny, na podlaskiej rubieży nie był nim przecież białoruski pogranicznik naprowadzający fałszywych uchodźców, ale jego odległy od miejsca zdarzenia dysponent z centrali KGB i lider międzynarodowej organizacji przestępczej trudniącej się handlem ludźmi, nierzadko też - pożal się Boże - przedstawiciel organizacji pozarządowej użalający się za niezłe honoraria nad imigrancką dolą i ubolewający nad bezdusznością sił porządku, co nieproszonych gości wyłapują zamiast ich chlebem i solą powitać i od razu wydzielić im strefy, w których szariat w imię tolerancji zastąpi zmurszałe prawo unijne i krajowe. Ale odłóżmy żarty na bok. 

Tylko razem podołamy szumowi informacyjnemu, sprzecznym i niekiedy histerycznym impulsom, graniu na ludzkich lękach i chaosowi, uchronimy się przed paniką i destrukcją. Podobnie jak w 1981 r. gdy Polacy stali w kolejkach po podstawowe produkty a na granicach skupiały się czołgi radzieckie, czechosłowackie i enerdowskie. Jak wiemy, żadne z zagrażających nam wtedy państw... już nie istnieje. Można nazwać to katastrofą geopolityczną, jak czyni to prezydent Rosji Władimir Putin, ale nie da się biegu historii odwrócić. Apele rosyjskiej Dumy o samostanowienie republik ługańskiej i donieckiej brzmią niepokojąco, ale Bóg wysoko, car daleko - lepiej już mieć Rosjan w Donbasie niż jak wtedy pod Lwowem, a w Legnicy i Bornem Sulinowie też stacjonowali gotowi w dowolnej chwili z baz wyjechać, o czym zapominać nie wolno. 

W chwili zagrożenia powracają znane słowa: solidarność i wspólnota.      

[1] Paul Virilio. Bomba informacyjna. Wyd. Sic! Warszawa 2006, s. 133, przeł. Sławomir Królak         

Aplikacja wio.waw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo wio.waw.pl




Reklama
Wróć do