
Z Gabrielem Janowskim, byłym ministrem rolnictwa rozmawia Łukasz Perzyna.
- Sierpnia 1980 nie przewidział nikt, włącznie z amerykańskimi instytutami sowietologicznymi i kremlistycznymi, które dysponowały analizami wywiadu? Zapewne Pan również nie może o sobie powiedzieć, że się go spodziewał?
- Odkąd zacząłem dorosłe życie, byłem przekonany, że koniec komunizmu z czasem nastąpi. Jako czternastolatek założyłem z kolegami tajną organizację, w 1968 r. brałem udział w protestach studenckich na SGGW. Wiedziałem, że Polska nie pogodziła się z ustrojem jej narzuconym więc jego upadek uznawałem z nieuchronny. Sierpień stał się początkiem tego procesu. Wprowadzenie stanu wojennego nie zatrzymało go, tylko odłożyło w czasie. W trudnym momencie, ostatniego dnia lutego 1983 r. byłem przesłuchiwany przez SB. Powiedziałem im, że komuna z pewnością wkrótce upadnie. Zostałem zapytany, skąd to wiem. Powołałem się na lekturę gazety "Żenmin Żipao" czyli "Czerwony Sztandar", którą czytałem oczywiście po rosyjsku nie po chińsku. Autorzy już wtedy stawiali tam taką właśnie tezę, chociaż gazeta jak sam tytuł wskazuje była wydawana przez partię komunistyczną. Jeszcze w latach 80 uczestniczyłem w takich inicjatywach jak Towarzystwo Gospodarcze Warszawskie, których celem było przygotowanie ludzi do swobodnego życia po upadku ustroju komunistycznego. Nie pomyliśmy się, zakładając je. Sierpień 1980 był początkiem.
- Co zapamiętał Pan najlepiej z ówczesnych wydarzeń?
- Z uwagą słuchałem wtedy w sierpniu przekazów zagranicznych rozgłośni. Uznałem, że skoro robotnicy domagają się wolnych związków zawodowych, rolnikom też powinno przysługiwać prawo ich tworzenia. Mieszkałem na wsi. Poszedłem więc do sąsiada. Spytałem czy organizujemy związek rolników. Odpowiedział jasno: wyjął mi to pan z głowy. Razem poszliśmy do następnego sąsiada a potem jeszcze kolejnego, wszędzie spotykając się ze zrozumieniem. I coraz więcej nas chodziło po chałupach z tym pomysłem. Tylko jeden z namawianych plecami się do nas odwrócił, a potem się okazał agentem. Tak się zaczęło. 20 września 1980 r. zaprosiłem do udziału w komitecie organizacyjnym. Znalazło się w nim 50 członków z wielu województw. Pierwsze zebranie odbyliśmy w Hotelu Warszawa. Do tego, żeby nagłośnić nową inicjatywę, wykorzystałem inaugurację roku akademickiego SGGW.
- Czyli imprezę jak najbardziej oficjalną?
- Inauguracja roku na SGGW odbywała się wtedy w Sali Kongresowej, w Pałacu Kultury. Uznałem, że to znakomita okazja, żeby powstanie komitetu organizacyjnego nowych rolniczych związków upublicznić. Zaraz po części oficjalnej rektor SGGW zapowiedział część artystyczną. Wtedy podszedłem do mikrofonu, powiedziałem, że jeszcze nie czas, zacząłem mówić o powołaniu związku. Wkrótce wyłączono mi mikrofon. Ubezpieczający imprezę esbecy zaprowadzili mnie do jakiegoś pomieszczenia. Powiedziałem wtedy, że w Sali Kongresowej jest nas więcej i jeśli organizatorzy nie pozwolą mi wystąpić, podejmiemy okupację sali. Ostatecznie pozwolono mi odczytać oświadczenie. Był 1 października 1980 r.
- Jak przebiegały dalej próby powołania rolniczego związku?
- Doprowadziłem do połączenia trzech związków, które wtedy powstały, w jeden. Udało się to w marcu 1981 r. Powstał jeden związek, Solidarność Rolników Indywidualnych.
- Skąd wzięła się nazwa?
- Solidarność Wiejska nie zgodziła się na nazwę Solidarność Chłopska ani odwrotnie, ale na Solidarność RI wszyscy przystali. Pokrewieństwo nasze z Solidarnością pracowniczą pozostawało oczywiste. Sierpień był dla nas impulsem do działania na wsi. Trzeba jednak pamiętać, że inaczej organizuje się związek w wielkich zakładach pracy, a inaczej na wsi, gdzie trzeba objechać mnóstwo gmin, żeby spotkać się z ludźmi i ich zachęcić. Już 6 stycznia 1981 r. zorganizowałem spory wiec w Szepietowie, potem kolejny z udziałem kilku tysięcy osób na stadionie w Grójcu.
- Droga do legalizacji była jednak trudna, prowadziła przez strajki chłopskie, do ich zwycięstwa przyczyniło się poparcie Kościoła. Solidarność RI miała też problem z przewodniczącym Janem Kułajem, który z czasem kompletnie się pogubił.
- Przekonałem się sam o tym, jak władza nas zwalcza rozmaitymi dostępnymi jej metodami. Na zjeździe w Poznaniu w marcu 1981 r. zniesławiano mnie. Pojawiły się ulotki i nawet plakaty: "Uważajcie na Janowskiego. To były obszarnik. Przywiedzie was do niewoli pańszczyźnianej". Niestety uczestniczyli w tej akcji ludzie związani z KOR, Wiesław Kęcik podszedł nawet do mnie później i za to przeprosił. Lansowano wtedy Kułaja, człowieka nieodpowiedzialnego, który świadectwo kim jest dał występując w stanie wojennym w telewizji. Pozostaje zawód, że kolejni przewodniczący przystali na zmarginalizowanie związku, na to, żeby służył politykom, aż stał się bez znaczenia. Żałuję, że wieś nie ma dziś reprezentanta swoich interesów.
Fot: Wikimedia Commons, autor Katarzyna Czerwińska
Zobacz także:
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie