Reklama

Paweł Gralak: To była praca u podstaw

Z Pawłem Gralakiem, założycielem Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" w zakładach "Chemitex" w Sochaczewie rozmawia Łukasz Perzyna

- Chodakowski "Chemitex" to była wtedy, w 1980 r, największa fabryka w Sochaczewie i okolicach?


- Gdy byłem pracownikiem "Chemiteksu", zatrudniał ok. 3200 osób, najwięcej wśród wszystkich zakładów pracy na terenie obecnego powiatu sochaczewskiego.

- Kiedy zaczęliście działać?

- W trakcie sierpniowych protestów na Wybrzeżu w 1980 r. pojawiło się napięcie również u nas. Dyrekcja w odpowiedzi zaczęła wywieszać skrzynki, do których pracownicy mogli składać swoje uwagi i wnioski, dotyczące funkcjonowania zakładu.

- Ale Wam to nie wystarczało?

- Strajku w sierpniu 1980 r. u nas nie przeprowadzono z dość oczywistej przyczyny. Przy takiej produkcji, jak w "Chemiteksie", wiskozowej - każde przerwanie pracy mogło skutkować zatrzymaniem zakładu nawet na pół roku. Ten zakład się do strajku nie nadawał. Nastroje nie różniły się jednak od innych zakładów. Rzeczywiście skrzynki wystawiane przez dyrekcję nas nie satysfakcjonowały. Jeszcze w pierwszej połowie września stałem się inicjatorem grupy założycielskiej wolnego związku zawodowego. 

- Dlaczego właśnie Pan został przewodniczącym komisji zakładowej?

- Byłem inicjatorem, zwoływałem ludzi, bo miałem z nimi styczność, pracowałem w Wydziale Głównego Mechanika, gdzie zatrudniano sporo pracowników umysłowych, łatwo było o codzienny kontakt. Miałem wtedy 29 lat, od sześciu lat pracowałem w zakładzie. Gdy powstała już grupa inicjatywna, licząca 10-12 osób, zorganizowaliśmy wspólnie spotkanie przedstawicieli poszczególnych oddziałów, w sumie ok. 30 osób. Staliśmy się trzecim zakładem stąd, który zarejestrował się w Regionie Mazowsze: zebraliśmy od ludzi deklaracje i pojechaliśmy do Warszawy na Szpitalną. Wiedziałem, jak to zorganizować, miałem kontakt z zakładem Energomontaż Północ, wymienialiśmy się doświadczeniami. Następnego dnia po podróży do Warszawy w zakładzie udaliśmy się do dyrekcji. Nie stwarzała nam trudności. Z automatu, jeśli można tak powiedzieć, dostaliśmy na terenie fabryki lokal z telefonem. I zaczęliśmy... pracę u podstaw. Oddelegowany do działalności w tymczasowej Komisji Zakładowej zostaliśmy we dwoje: ja i koleżanka. 

- Od czego Pan zaczął?

- Fala strajków w kraju już wygasła, zaczęliśmy się organizować. Wziąłem na siebie rekrutację. Chodziłem po oddziałach, które liczyły od 20 do 500 osób. Trzeba też było załatwić rzeczy oczywiste, udostępnić listy członków, żeby kadry potrącały składki związkowe i nam przekazywały. Wspomagaliśmy też innych, którzy wystartowali później, więc nas pytali, jak się związek zakłada: rozmawiałem z inicjatorami z banku czy spółdzielni ogrodniczej. Doradzaliśmy im, jak umieliśmy. Wiele zależało od nastawienia kierownictwa zakładów.

- Jak to wyglądało w "Chemiteksie"?

- Zetknęliśmy się z przychylnym stanowiskiem dyrekcji. Wspólnie uznaliśmy, że potrzebujemy siebie nawzajem. Kiedyś, gdy załatwiałem jakąś sprawę pracowniczą, wprost oznajmiłem dyrektorowi, że sukces nam się przyda. Drugi spory zakład w regionie - istniejący również dziś Boryszew - miał gorszą sytuację, założyciele komisji zakładowej spotkali się tam z wyraźną kontrą ze strony dyrekcji. My na naszych dyrektorów nie mieliśmy powodu się skarżyć. 

- Jaki był efekt rekrutacji?

- Na 3200 osób, zatrudnionych w "Chemiteksie", w Solidarności znalazło się 2500 osób. Około 70 proc. Większość od razu się zapisała, w pierwszym rzucie. 

- Z czasem okrzepliście, znikł ten element tymczasowości?

- Nastąpiło to w okolicach Świąt Bożego Narodzenia 1980 r. Jesienią zarejestrowano w sądzie statut Solidarności. Dał podstawy do działania o jakim Pan mówi, bez tymczasowego charakteru. W zakładowej Solidarności trzy osoby były na etacie. Na oddziałach członkowie wybierali delegatów na zebranie ogólne, w sumie ok. 100 osób. Wszyscy by się nie zmieścili w jednym miejscu, więc trzeba było wyłonić reprezentantów. Spotkanie tych, których koledzy wybrali, odbyło się w Domu Kultury w Chodakowie. Wtedy zostałem wybrany na przewodniczącego Komisji Zakładowej, liczącej 12 osób. Załatwialiśmy rozmaite sprawy pracownicze. Kierowałem się jedną zasadą, że bronimy ludzi z wyjątkiem sytuacji, gdy w grę wchodził alkohol... W tych przypadkach na przykład o cofnięcie zwolnienia z pracy nie zabiegaliśmy. Zajmowaliśmy się podwyżkami i wszelkimi regulacjami płacowymi, nagrodami...

- Aż nadszedł 13 grudnia 1981 r?

- Z całego "Chemiteksu" internowany został jeden pracownik, zarządzający miejską, sochaczewską strukturą. 13 grudnia, gdy tylko dowiedziałem się, że wprowadzono stan wojenny, pojechałem do zakładu. Trzeba było się zorientować, co dalej, jakie są teraz możliwości działania.

- Udało się coś Panu tego dnia?

- Dyrektor też był na miejscu. Okazało się, że milicja zatrzymała naszą koleżankę, tę o której już mówiłem, że razem zakładaliśmy w "Chemiteksie" Związek. Dyrektor zakładu był w egzekutywie Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Wymusiłem więc na nim interwencję. Zwolnili ją. Cel został osiągnięty.

- Co z Wami potem zrobiono?

- Najpierw miałem przez jakiś czas nie przychodzić do pracy. Taki przymusowy urlop. Byle w zakładzie się nie pokazywać. Koleżanki też ta zasada dotyczyła. 

- Nie zaprzestał Pan jednak działania?

- Tyle, że działalność konspiracyjną prowadziliśmy już bardziej na terenie miasta niż zakładu pracy. Strajkować - o tym już mówiłem w kontekście Sierpnia - zresztą się u nas nie dało. Wcześniej przez 16 miesięcy legalnego działania braliśmy udział we wszystkich akcjach protestacyjnych Regionu Mazowsze, jeśli był to strajk, to zatrzymywaliśmy wszystko, co dało się zastopować bez szkody dla fabryki. 

- A protesty potem, po 13 grudnia?

- Konspira w Sochaczewie - to były głównie ulotki. Raz mnie i koleżankę z innego zakładu zatrzymano, gdy zaczęliśmy odbywać spotkania u księdza, na plebanii. W lutym 1982 r w prywatnym domu w Sochaczewie odbył się koncert Jana Pietrzaka. Zaś co do zakładu - tam działać było bez porównania trudniej. Dyrekcja też zapłaciła cenę za współpracę z nami z "Solidarności". Z trzech głównych dyrektorów dwóch odwołano, nie razem, tylko jednego po drugim. W tamtych trudnych latach rozpoznawało się, kto jest kim, jeśli ktoś wtedy nie zawiódł, można było na niego liczyć również później. 

- Aż wreszcie w 1990 r. został Pan pierwszym liderem samorządu w Sochaczewie?

- Najpierw w 1989 r. zorganizowaliśmy solidarnościowy komitet wyborczy, ale nie ja stanąłem na jego czele, tylko kolega, który po 13 grudnia 1981 r. został internowany, to że jego wskazaliśmy to chyba oczywista decyzja. Rok później odbyły się wybory samorządowe. 

- Pierwsze wolne, bez kontraktu.

- Komitet Obywatelski stworzył własną reprezentację, wystawiliśmy 27 kandydatów w 27 okręgach. Zdobyliśmy 26 mandatów. A ten jeden, co radnym został ale nie od nas - był na naszej liście, ale na dwa tygodnie przed wyborami ogłosił, że występuje, na nas się pogniewał, ale mandat zdobył. To były pierwsze demokratyczne wybory. Nikt nimi nie sterował. W mniejszych miejscowościach pod Sochaczewem zdarzało się, że wybierano wójtów, którzy pełnili to stanowisko przez lata 80. Znam takiego, który wójtem pozostaje od kilkudziesięciu lat, okazał się dobrym gospodarzem, więc ludzie go wybierają.  Wtedy wolne wybory wiosną 1990 r. to był milowy krok, początek polskiego samorządu.    Zostałem pierwszym demokratycznie wybranym przewodniczącym rady miejskiej Sochaczewa. 

- Czy można powiedzieć, że polski samorząd, dziś oceniany bez wątpienia wyżej jak świadczą sondaże, od rządu czy parlamentu, wyrasta z ducha Solidarności?

- Niewątpliwie z jej tradycji się wywodzi, ze wspólnego działania. Samorządność polska zrodziła się z wysiłku ludzi, aktywnych w okresie Solidarności. Rząd Tadeusza Mazowieckiego szybko dostrzegł, że stworzenie Polski samorządnej to ważna kwestia. Wtedy powstał pierwszy szczebel samorządu, na poziomie gmin i dzielnic miast, to było kapitalne posunięcie, żeby od razu to zrobić... W działaniach z 1989 i 1990 r. uczestniczyli ci sami ludzie, którzy często wywodzili się wielomilionowej Solidarności z czasów 1980-81 r. Solidarność opierała swoją aktywność na demokratycznie podejmowanych decyzjach, długich często zebraniach i dyskusjach, skrupulatnych głosowaniach. Nie tak, jak tamci, co mieli sekretarzy i egzekutywę. Wspomnę znów o wyborach samorządowych z 1990 r. pierwszych w pełni wolnych. Mogliśmy wtedy wystawić 27 kandydatów, ale chętnych było 40. Komitet obywatelski przeprowadził więc prawybory, w których uczestniczyło około 100 osób. Dla mnie tradycja Solidarności to nie dzielenie marchewki. To upodmiotowienie społeczeństwa, które się zaczęło poza oficjalnymi strukturami. Polska samorządność stanowi jego kontynuację.

Fot: Chodakowska Fabryka Włókien Chemicznych „Chemitex”

CZYTAJ RÓWNIEŻ:

Aplikacja wio.waw.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo wio.waw.pl




Reklama
Wróć do