
Tego jednego dnia to my mamy władzę nad zawodowymi politykami, a nie oni nad nami. Nie warto więc abdykować z tych uprawnień. Wybory prezydenckie 2020 to nie tylko święto demokracji, to jej sedno i zasada działania.
Akurat te prezydenckie zwykle kumulują... dobre i złe emocje Polaków. Wolimy bowiem - co potwierdzają zarówno badania ze słynną Diagnozą społeczną zespołu prof. Janusza Czapińskiego włącznie jak powszechnie dostępne dane o frekwencji - głosować na konkretnego człowieka, niż na partyjne listy. W 1990 r. starcie Lecha Wałęsy ze Stanisławem Tymińskim a wcześniej zwycięstwo tego drugiego nad urzędującym pierwszym niekomunistycznym premierem Tadeuszem Mazowieckim symbolizowało konfrontację odmiennych systemów wartości i myślenia o społeczeństwie. Ale również pięć lat temu podobny wymiar miała rywalizacja niespodziewanego zwycięzcy Andrzeja Dudy z faworyzowanym i zasiedziałym mocno w Pałacu Prezydenckim Bronisławem Komorowskim.
W wyborczą niedzielę nie walczą jednak ze sobą ideologie ani stratedzy od wizerunku. Wybieramy głowę państwa. Prezydenta o ściśle określonych uprawnieniach, nie tak nikłych, jak twierdzą sfrustrowani politycy, opowiadający o żyrandolu. Głowa państwa może swoje w kwestiach dyplomacji i obronności. A przede wszystkim to wymarzony urząd do prowadzenia mediacji, pośredniczenia w rozwiązywaniu sporów politycznych i społecznych.
To prezydent jest twarzą Polski za granicą. W kraju zaś może wetować uchwalone przez parlamentarną większość ustawy i zgłaszać własne. Andrzej Duda czynił to sporadycznie, ale stanowiło to jego indywidualny wybór, a nie ograniczenie wynikające z urzędu. Za to zresztą go ocenimy już w wyborczą niedzielę. Dla jednych Polaków zgodna współpraca prezydenta z rządzącą większością stanowi gwarancję spokoju i wykładnię racji stanu, dla innych - dowód braku samodzielności i charakteru głowy państwa.
Najnowsza historia Polski dostarcza zarówno przykładów koabitacji prezydenta i rządu z odmiennych obozów (Aleksander Kwaśniewski i Jerzy Buzek w latach 1997-2001 czy Lech Kaczyński i Donald Tusk 2007-10) jak nawet... sporów głowy państwa z szefem rządu tej samej formacji (szorstka przyjaźń Kwaśniewskiego i Leszka Millera 2001-4), wreszcie prostego współdziałania (Bronisław Komorowski i Tusk w latach 2010-14), a mieliśmy też nawet czas gdy jeden z braci bliźniaków był premierem a drugi prezydentem (2006-7).
W wyborczą niedzielę nie udajemy się jednak na politologiczne seminarium ani na kolokwium z historii najnowszej. Głosujemy nie tylko głową ale sercem, o czym trafnie akurat przypomina nam hasło jednego z kandydatów Szymona Hołowni, chociaż nie on pozostaje faworytem tego wyścigu.
Badania opinii zdecydowaną przewagę dają urzędującemu prezydentowi Andrzejowi Dudzie oraz kandydatowi opozycyjnej Platformy Obywatelskiej Rafałowi Trzaskowskiemu, który już w trakcie kampanii zastąpił wycofaną po kompromitującym apelu o bojkot Małgorzatę Kidawę-Błońską.
Nazwiska nie grają - mówią jednak zwykle trenerzy piłkarscy. O tym, kto zostanie prezydentem czy wcześniej wejdzie do drugiej tury, jeśli wybory nie rozstrzygną się w pierwszej, decydują bowiem sami obywatele przy urnach a nie wypełnione i zliczone kwestionariusze sondaży, z całym szacunkiem dla trudu demoskopijnych ośrodków.
Oprócz faworyzowanej dwójki mocno w kampanii swoją obecność zaznaczył Hołownia, przedstawiający się jako kandydat obywatelski a także lider PSL Władysław Kosiniak-Kamysz i narodowiec Krzysztof Bosak. Ich nazwiska podaję w kolejności wyznaczanej przez większość sondaży. I znów zastrzec wypada, że decydują nie rankingi a ludzie...
Warto, by w niedzielę przy urnach spotkało się nas jak najwięcej. Nie dlatego, że ładniej to wygląda w przekazie telewizyjnym.
Prezydent w Polsce pochodzi z wyborów powszechnych, jak w USA, Francji, a także w Rosji czy na Ukrainie. Siła jego mandatu zależy od liczby oddanych głosów. Dla pozycji międzynarodowej Polski ma to pierwszorzędne znaczenie. Ale w równie istotnym stopniu wyznaczy jego możliwości w kraju.
Wyrastająca z wolnościowych ruchów obywatelskich i tradycji wielkiej Solidarności Mazowiecka Wspólnota Samorządowa za każdym razem zachęca do udziału w wyborach, również tych, w których sama nie ma własnych kandydatów - jak w tegorocznych prezydenckich.
Sens demokracji zawiera się bowiem również w uczestnictwie. Frekwencja wyborcza nie pozostaje wyłącznie obojętną informacją statystyczną, ta niska znamionuje zwykle kryzys demokracji, zaś poprawa - szansę na ozdrowieńcze zmiany. Zawiera się to również w powszechnie znanym powiedzeniu: nic o nas bez nas. Tylko tyle i aż tyle...
Jeszcze niedawno powątpiewaliśmy w uczciwość głosowania, planowanego na maj w wyłącznie korespondencyjnej formie. Jednak obecna wykładnia wyborów w komisjach z tradycyjną urną i wariantową możliwością głosowania za pośrednictwem poczty czyni groźbę fałszerstw całkiem minimalną. Zmiana nie dokonała się za sprawą dobrotliwości władzy, lecz oporu społecznego, który udaremnił gładką i podejrzaną formę "sasinowego" głosowania, wymuszając powrót do reguł sprawdzonych w demokracji.
Do urn nasi przodkowie szli w latach 1919-28 wielokrotnie, styczniowe wybory do Sejmu Ustawodawczego w następnym roku po odzyskaniu niepodległości odbywały się jeszcze w trakcie epidemii śmiercionośnej grypy hiszpanki, ale i tak ich przebieg miał przykładnie demokratyczny charakter. Zaś udział obywateli sięgał trzech czwartych uprawnionych, chociaż tragicznym spadkiem po zaborcach pozostawał jeszcze analfabetyzm. Począwszy od 1930 r. i tzw wyborów brzeskich (w tamtejszej twierdzy uwięziono przywódców opozycji z Wincentym Witosem) kolejne głosowania fałszowała już jednak sanacja, zaś po wojnie komuniści.
Co to za szkatułka wrzucasz Mikołajczyk wychodzi Gomułka - ten wierszyk o urnie wyborczej utrwalił się z wyborów w 1947 r. Jednak w 1957 r. na apel Prymasa Tysiąclecia Stefana Wyszyńskiego Polacy wsparli tegoż Władysława Gomułkę głosowaniem bez skreśleń. Wezwał do tego również Jan Nowak-Jeziorański na falach Radia Wolna Europa, bo gomułkowski kurs po Polskim Październiku 1956 symbolizował poszerzający się margines swobody od ZSRR. Później przez wiele lat wybory dalej były farsą, ale w 1984 (do rad narodowych) i 1985 (do Sejmu) "Solidarność" podziemna próbowała je chociaż monitorować i niezależnie liczyć głosy. Jeszcze słynne wybory czerwcowe z 1989 r. odbyły się na zasadzie kontraktu politycznego. Za to już w 1990 r. Polacy w całkowicie wolnym głosowaniu wybierali samorządy a potem prezydenta.
Teraz mamy wybór, którego nikt nie ogranicza. W kabinie do głosowania jesteśmy sami, nikt nam przez ramię nie zagląda. A z urny - inaczej niż w 1947 - wyskoczy tylko ten, którego sobie wybierzemy.
Łukasz Perzyna
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Zobacz także:
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie